22.12.2007

Krzysztof W. wysiada gdziekolwiek

Dopiero czerwone oczy znikającego za zakrętem pociągu pozwoliły Krzysztofowi na pożałowanie tak nagłej decyzji. Na wąskiej wyspie peronu pośród rwących nurtów szyn poza Krzysztofem nie było żywej duszy. Było coś wiosennego w wietrze, który jako jedyny na powitanie zmierzwił mu włosy, a potem lekko popchnął go w kierunku odcinającego się dziką śliwką na tle półsennej zieleni budynku kasy biletowej. Z każdym krokiem coraz wyraźniej dobiegała go melancholijna piosenka przeciskająca się gdzieś spomiędzy spróchniałych framug zakratowanych okien. Kiedy popchnął lekko wejściowe drzwi, przeciągłe skrzypnięcie zagłuszyło na chwilę jasny, kobiecy głos, który po chwili ucichł zupełnie. To była stara francuska piosenka, Krzysztof miał wrażenie, że zna cały jej tekst na pamięć, ale chwilowo nie mógł przypomnieć sobie ani słowa. Na palcach drzwi pozostawiły mu łuski farby- głęboki burgund... skąd nagle ta nazwa?
- Następny jest za godzinę dopiero- odezwał się chropowatym basem mężczyzna za szybką z napisem ASA, literkę K ktoś zdrapał lub odlepił.
- Ale co jest za godzinę?- zapytał Krzysztof półświadomie, pocierając dłonią o udo, by pozbyć się głębokiego burgunda z palców.
- Pociąg do Krakowa. Przespał Pan stację swoją przecież.
Krzysztof spojrzał na mężczyznę z niekłamanym zdziwieniem
- Ludzie w garniturach nie przyjeżdżają tu specjalnie- powiedział bas, cmokając leniwie- zresztą, spójrz pan na siebie- tu przyłożył do szyby lusterko, uprzednio chuchnąwszy na nie i wytarłszy je rękawem swetra. Krzysztof przysunął się do swojego odbicia i zauważył w pierwszej chwili nieprzytomne oczy i włosy rozwiane na cztery wiatry. Zacisnął spuchnięte powieki.
- To co, cały bilecik?- Krzysztofa przeraziło to, z jaką pewnością pan bas zaczął przerzucać na poplamionym tuszem stoliku blankieciki biletów, jak zdecydowanie sięgnął w prawo po odpowiedni stempelek, jak wysunął koniuszek języka i to, jak się pochylił, aż zsunęły mu się okulary po długim nosie.
- Nie, wie pan...- tu mężczyzna spojrzał na niego ponad okularami z rosnącym zaciekawieniem- ja jednak zostanę tu chwilę. Taki ładny dzień...- wypowiadając ostatnie słowo Krzysztof już wysuwał się z maleńkiej poczekalni, już myślami uciekał w dół stromą ścieżką, pomiędzy krzakami niedojrzałych malin czy jeżyn, wszystko jedno, byle dalej, bo w ostatniej chwili dostrzegł na tamtym poplamionym stoliku książkę nadczytaną przez biletera, "Pociągi pod specjalnym nadzorem" z zakładką w Mehoffera, Jej ulubionego malarza.

Przedzierając się przez gąszcz krzewów w kierunku wioski z każdym niemal zakrętem przypominał sobie zaskakujące fakty z ich wspólnego życia tutaj, przypominał sobie jej twarz i obrazy, które wtedy malowała. Nade wszystko zaś starał się przypomnieć sobie najkrótszą drogę do jej domu, z bijącym sercem mając nadzieję. Sam nie wiedział, na co.

21.12.2007

rozmalinianie

w malinowie dymu smuga
rozmalinia mnie w dwóch strugach-

jedna ściąga z tego świata,
druga liże tęcze w kwiatach

w ich kielichach- kwiatostanach
nurzam głowę niedospana
i wydymam myśli w smugi-

niech nam żyje wariant drugi!
niech się szarga i wszeteczy
niedomyśleń mir człowieczy!

w niedopatrzeń miękkich chmury,
w niedokonań cień ponury,
kiwam głową niezadartą
rozmaliniam, że nie warto-

niedowierzać w niedorzeczność
niedowidzieć, gdzie bezsprzeczność
niedoczuwać niedowierzeń,
niedosłyszeć niepostrzeżeń!

nade wszystko zaś nie warto
kiwać głową- niezadartą...

16.12.2007

Inga bierze kąpiel

Następnego wieczoru Inga zmarzła na przystanku autobusowym tak bardzo, że po zamknięciu za sobą drzwi do kojąco ciepłego mieszkania nie czuła stóp. Nieczucie stóp było dla Ingi zapowiedzią większej katastrofy, z miejsca podjęła więc akcję reanimacyjną własnego układu krążeniowego. Pogrążona w szumach odkręconej wody w łazience i gwiździe czajnika na gazie ostrożnie zdejmowała botki, ustawiając je w nogach łóżkach równo, jeden obok drugiego. Z czeluści najwyższej półki nad zlewem wyciągnęła maleńką butelkę rumu i dodała kilka kropel do herbaty, po czym zamyśliła się na chwilę i wylała pozostałą zawartość do szklanki, zamaszyście przechylając butelkę dnem do góry. W łazience ściągnęła pośpiesznie ubranie, tylko spódnicę podniosła z podłogi i ułożyła na białej klapie sedesu.

Stopami zanurzonymi w może trochę zbyt gorącej wodzie poczuła najpierw przeraźliwe zimno, potem dziwaczne mrowienie i pieczenie skóry, w końcu wyskoczyła z wanny. Usiadłszy na jej brzegu oparła czerwone stopy na przeciwległej ściance i sięgnęła po szklankę. Zapach rumu zawsze przyprawiał ją o mdłości, ale trudno. Czasem po prostu nie ma innego wyjścia.

Po opróżnieniu szklanki zanurzyła się w wannie, pozostawiając na powierzchni tylko czubek nosa, by móc oddychać. Właśnie wyobrażała sobie, że jest ogromną górą lodową, o którą za chwilę rozbije się okręt ( a pasażerowie nieświadomi niebezpieczeństwa wyskoczą za burtę wprost do ukropu, gdzie czeka ich pewna śmierć ), gdy poczuła w dole brzucha pulsujące gorąco. Podniosła się tak gwałtownie, że woda chlapnęła poza brzeg wanny wprost na białą koszulę z haftowanymi rękawami. Dookoła ciała krążyły w wodzie wyślizgujące się z palców czerwone kłaczki tkanki, która wylała się z Ingi razem z niespodziewaną falą gorąca. Widziała w nich raz- ginących w ukropie pasażerów statku, kiedy indziej znów- dziwne stwory morskie, podwodne chmury czy ptaki, a kiedy w końcu udało jej się jeden z nich schwycić, pomyślała, że oto właśnie opuściło ją na zawsze dziecko Ukochanego Mężczyzny, lub- jeśli wolisz- opuściła ją tylko ostatnia na nie nadzieja. Przecież to i tak wszystko jedno.

13.12.2007

Krzysztof W. i pędzący pociąg

W przedziałach było już tłoczno, a gromada pasażerów warszawskich ociężale, ocierając się o siebie nawzajem, o brudne, zimne szyby i ich aluminiowe, zardzewiałe oprawy, dopełniała pociąg po brzegi. Jakiś mężczyzna z ogromnym brzuchem próbował przepuścić młodą studentkę z opasłą torbą podróżną i na dłuższą chwilę zaklinowali się pomiędzy mokrymi, zimnymi szybami. Dziewczyna zaczęła śmiać się głośno. Spowodowało to małe poruszenie pomiędzy nimi i dało jej tyle wolnej przestrzeni, by wyswobodzić z niezręcznej sytuacji. Mężczyzna zaśmiał się rubasznie, mruknął coś do swojego kolegi w przedziale, ale nie ruszył się z miejsca. Rozejrzał się za to łakomie najpierw w lewo, potem w prawo. Z prawej strony akurat nadciągał zbity z tropu Krzysztof W. Spojrzał na grubasa swoim mętnym wzrokiem tak, że tamten cofnął się do przedziału i szybko zasunął za sobą drzwi, przycinając brązową zasłonkę z nadrukiem PKP.

Krzysztof nie szukał wolnego przedziału. Stanął w tym samym miejscu, w którym przed chwilą stał grubas i przeciągnął ręką po szybie. Było jeszcze ciemno, ale miasto rozpalone mdłym światłem latarni i szyb wystawowych dawało złudę wiecznej żywotności, której Krzysztof na chwilę uległ. Próbująca się przedostać z jego lewej strony na prawą starsza kobieta z tobołkiem energicznie popchnęła go na szybę, mokrą szybę, która wykorzystując okazję przykleiła się do jego twarzy, do jego brodatego policzka, polizała go. Gwałt obrzydliwego zimna wyrwał Krzysztofa z zachwytu ułudą i zmusił go do zajęcia miejsca w którymś z półpełnych przedziałów, uparcie niepółpustych.

Przepraszam, czy tu wolne? Oj, niewolne. Tu nie wolno palić. Tu wolno. Wolno, panie, co się tak pcha? Pchaj się pan, co pan się będziesz! a będziesz pan palił...? bo tu nie wolno! Raz jechałem z takim jednym, co palił. Dziecko małe jechało, gdzie go tam, nic go tam nie obchodzi. Pali i pali. I ćmi tak sobie, skurwiel. Tak to jest, że teraz to nikomu nic nie zależy na niczym.

Krzysztofa kołysał monotonny rytm kół i mlaskanie sąsiada w szczęśliwie znalezionym półpustym, półciepłym przedziale. Zasnął szybciej, niż przypuszczał i spałby tak zapewne do końca świata, gdyby nie zdarzyła się kontrola biletów, w trakcie której konduktor oznajmił mu z uśmiechem:

- Przespał pan swoją stację.

9.12.2007

Krzysztof W. i Peron Pierwszy na Dworcu Centralnym

Z ciągle jeszcze trwającego snu wyrwał go ruch białej tabliczki z cyfrą pięć po łuku w dół, odsłaniający tabliczkę o tyle inną, że z cyfrą sześć, tak naprawdę zaś taką samą. Wszystko było takie samo, zmieniały się tylko treści i kształty, sens pozostawał ten sam. Każda liczba jest dobrym przybliżeniem innej dowolnej liczby.

Dworzec Centralny pachniał dziś zapoconym tynkiem i tumanami kurzu wygrzebanymi spod zaropiałych powiek lamp. Krzysztof poruszył mimochodem szeleszczący papier w kieszeni. Warszawa Centralna: Kraków Płaszów- cztery słowa i dużo rozmaitych cyfr. Krzysztofa zajęło na chwilę porządkowanie ich w różne szeregi, ale kiedy nie znalazł pomiędzy nimi szóstki, poważnie się zaniepokoił- oderwał wzrok od biletu i dopiero ten łopot upadającej piątki pozwolił mu na spokojne przemyślenie swojego położenia.

Miał przecież jechać do Wrocławia, powiedział w kasie: powrotny do Wrocławia pierwsza klasa niepalące, na pewno tak właśnie powiedział, nie mógł powiedzieć inaczej. Ogarniające go zdumienie po chwili pulsowania pod gardłem uderzyło mu w twarz falą gorąca i wściekłości, przestąpił z nogi na nogę, spojrzał na bilet jeszcze raz. O ile Warszawa mogła się pomylić z Wrocławiem, o tyle Wrocław z Krakowem- nie bardzo, klmnoprstuw, przecież to niemożliwe. A przecież on wyjeżdża z Warszawy, więc Warszawa nie mogła się pomylić, musiał się ten Kraków... Krzysztof stanowczo ruszył w stronę ruchomych schodów, ale w tej właśnie chwili ten sam kierunek wybrało pięćdziesięciu pasażerów przybyłych z Szestoka i stacji pośrednich, pięćdziesięciu pasażerów w pięćdziesięciu grubych kapotach i ich pięćdziesiąt walizek na kółkach, pięćdziesiąt damskich torebek i skórzanych neseserów, piesek na smyczy, futerał na wiolonczelę, małe rozwrzeszczane dzieci, kobieta o lasce, ogromna teczka na rysunki. Wszystko to odebrało Krzysztofowi możliwość wyładowania złości na Bogu ducha winnej kasjerce. Bogu ducha winnej, bo Krzysztof sam poprosił o dokładnie taki bilet. Nie przypomniała mu tego ogromna teczka na rysunki, choć taka była pewnie jej funkcja w tym przedziwnym krajobrazie. Wystarczy zresztą, że teczka odebrała mu złość i zbiła go z tropu.

Tymczasem na tor wtoczył się pociąg do Krakowa i Krzysztof, sam nie rozumiejąc, w czym rzecz, ustawił się w kolejce do drzwi.

6.12.2007

Inga parzy poranną kawę

Życie Ingi przebiegało według ściśle określonego planu, który miał tę zadziwiającą właściowość, że nikt go uprzednio nie ustalił, w każdym razie- na pewno nie zrobiła tego Inga. Codzienne wstawanie do pracy było dla niej do tego stopnia naturalne, że nigdy nie używała budzika. Oczy Ingi otwierały się zawsze w okolicach godziny 6:30, nigdy nie później jednak niż o 6:45 i nie wcześniej niż o 6:15. Jeśli zdarzyło się jej obudzić tak wcześnie, spokojnie wstawała i szła do łazienki, by dokładniej niż zwykle umyć zęby. Śniadania Ingi nie składały się z produktów pozamykanych w woreczkach z oznaczeniem: fit, ekstra fit, super fit- w ogóle, zdaje się, bywały czasem bardzo niezdrowe i ciężkie. Mimo to nienaganna figura Ingi cieszyła się niesłabnącym powodzeniem jako temat do zaekranowych dyskusji koleżanek w jej nużącej pracy.

A była to, przyznaj sam, praca zaiste nużąca- codziennie rano Inga znajdowała na swoim niewielkim biurku stos artykułów pisanych z notorycznymi błędami, z niepoprawną składnią, w nieodpowiednim stylu. Dla Ingi stanowiło to jednak więcej, niż dla kogokolwiek z nas- jako dziecko marzyła, by zbawić świat i w pewien sposób udawało jej się teraz realizować to marzenie za pomocą migającego kursora na ekranie. Iluż nieporozumień, ilu konfliktów udało się uniknąć światu medialnemu dzięki jej rzetelności i sumienności! Robiła to więc z przekonaniem, z niegasnącym uporem kreśląc gerundia i niepoprawnie rozwinięte skróty, a także zmieniając wszystkie nacechowane słowa na inne, wybierając spośród łagodnych, niepozornych i nijakich.

Wieczorem Inga zasypiała z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i z pewną dozą zniecierpliwienia oczekiwała wyzwań dnia następnego.

Jedynym elementem jej życia, który w jakiś sposób burzył ten porządek- choć wyjątek potwierdza regułę!- był, pojawiający się w nieregularnych odstępach, sen, napawający ją niezrozumieniem dla samej siebie. W śnie tym Inga każdorazowo otwierała białe, drewniane drzwi i rzucała okiem na wnętrze, następnie dostrzegała w przeciwległym krańcu pokoju kobietę, do której podchodziła przyspieszonym krokiem i, rzuciwszy ją na ziemię, rozbijała jej młotkiem głowę. Czaszka kobiety po chwili stawała się miękka i mokra, a Inga na długo po przebudzeniu przypatrywała się własnym dłoniom, widząc je ubroczone w krwi na tle śnieżnobiałej pościeli.

Tego dnia sen powtórzył się i Inga, tak dobrze znająca samą siebie, zaśmiała się serdecznie, gdy tylko krwista plama zniknęła jej sprzed oczu. Inga nikogo nie traktowała mniej szczerze od samej siebie, niemożliwe więc wydawało jej się uczucie, którego doświadczała w tym śnie. Starała się go nie analizować, gdyż codzienna misja sumiennego ratowania świata za pomocą znaków korektorskich wymagała od niej maksimum skupienia.

Wieczorem spotkała się ze swoim ukochanym mężczyzną w uroczej restauracji na skrzyżowaniu dwóch najsympatyczniejszych ulic w mieście- Serdecznej i Miłej. Ukochany mężczyzna wyznał jej delikatnie miłość, po czym wyciągnął z kieszeni pierścionek w karmazynowym opakowaniu. Inga z uznaniem oglądała pierścionek- srebrny, z czerwonym okiem, obracała go w palcach i miała wrażenie, że oko zostawia na jej długich palcach barwne pręgi. Odłożyła pierścionek i spojrzawszy ukochanemu mężczyźnie w oczy, zapytała go, dlaczego nie oddzwonił do niej poprzedniego wieczoru. Mężczyzna zdziwił się tym pytaniem w takiej chwili- nerwowo poprawił się na krześle, pociągnął za połę garnituru i oparł łokcie na stole, przykładając złożone dłonie do ust. Inga nie usłyszała odpowiedzi na swoje pytanie, postawiła więc następne, następne i następne, obserwując, jak twarz ukochanego mężczyzny blednie, a jego oczy zachodzą mgłą. Mężczyzna nie odrywał dłoni od ust, Inga przeszła więc od pytań do stwierdzeń i w każdym zdaniu stawiała tezy okrutne, nie mieszczące się nawet w jej korektorskim pojęciu, tezy niezaczerpnięte z żadnej książki, którą kiedykolwiek czytała, z żadnego filmu, znikąd. Każde zdanie wypowiedziane twardo otwierało przed nią nowy horyzont, na którym przesuwały się ledwo widoczne kształty- te kształty pociągały Ingę i zachęcały do kolejnych zdań, wypowiadanych jeszcze bardziej stanowczo. Ukochany Mężczyzna nie protestował, trzymał złożone dłonie przy ustach i tylko przeniósł wzrok z twarzy Ingi na karminowy pierścionek, leżący pomiędzy nimi.

Kiedy Inga wstała od stołu i zakładała płaszcz, była nieomal pewna, że kątem oka widzi powiększającą się czerwoną plamę na śnieżnobiałym restauracyjnym obrusie.

Nnienie i ich (nie)istnienie

Nnienie żyją w ludzkich włosach- zwłaszcza zaś w miękkich lokach koloru dojrzałego zboża i długich grzywkach czarnych jak atrament. Żywią się tym, co przynosi im wiatr, dlatego w sezonach bezwietrznych stają się mniej aktywne i zapadają w zimowy sen. Sen Nnienia potrafi trwać przeszło pół roku w krajach obdarzonych szczególnie stałymi masami powietrza, w krajach nadmorskich zaś i w wysokogórskich wioskach- najdłużej dwa dni. Jeśli Nnień nadmorski (wysokogórski) nie otrzymuje odpowiedniej dawki pożywienia, odśpiewuje swoją ostatnią pieśń i odchodzi na wieczny spoczynek. Pierwszy wiatr po śmierci Nnienia zabiera go ze sobą w jego ostatnią i pierwszą jednocześnie, najpiękniejszą podróż w jego życiu, która de facto jest podróżą po życiu w powszechnym rozumieniu.

Na co dzień zdrowy Nnień zajmuje się kumulacją szczęścia i śpiewem w ponadprogowych częstotliwościach, słyszalnym tylko dla ludzi o szczególnie wyostrzonym zmyśle słuchu i waleni, z którymi Nnienie prawdopodobnie są w jakiś sposób spokrewnione. Nauka dotychczas nie znalazła na to dowodów. Nnień żyje z człowiekiem w symbiozie i jest mu niezmiernie potrzebny do utrzymania homeostazy dźwiękowej, szczególnego aspektu równowagi psychicznej u ludzi. Zagadnieniem tym do tej pory zajmowała się bardzo wąska grupa specjalistów, poświęcających całą swoją karierę naukową na zbadanie różnych aspektów życia Nnieni oraz ich znaczenia dla ludzkości.

W ostatnich czasach liczba znawców tematu zaczęła gwałtownie wzrastać z powodu epidemii choroby wywołanej niedostatkiem Nnieni w otoczeniu człowieka. Choroba ta nosi nazwę Gdziecinnienie i objawia się ciężkimi frustracjami niedostrzegalnymi za dnia, bardzo aktywnymi zaś w nocy. Człowiek chory na Gdziecinnienie zwija się w kłębek w pośrodku snu i mruczy stale powtarzającą się sekwencję sylab pozbawionych sensu, kiwając się na boki: gdziecinnienie, g-dzie-ci-nnienie, gdz, gdz, nnienie, dziecinnienie.

Pomimo wysiłków coraz większej grupy specjalistów tej dziedziny dotychczas nie znaleziono antidotum.