8.11.2010

zwierzę

migotało lato. siatki dyfrakcyjne wierzbowych pióropuszy przesiewały światło na ciepły bochenek planety, którego chrupka skórka pękła na grzebiecie, tworząc kanion na szerokość mojego kręgosłupa. przyłożyłam go do szorstkiej rany. byliśmy komplementarni.

po jednej stronie kanionu niebo zniżało loty i pomarszczona ręka wystawiła mu spodeczek z mlekiem na próg, na lepszy sen. dociągnięto klamkę i przekręcono klucz, breloczek ze sznurka i ołowianego żołnierzyka zastukał kilkakrotnie o wieko drzwi. skradałam się wkoło domu. za którymś okrążeniem dołączył do mnie ojciec i jego pies, czarny jak noc, miękki jak mgła. szorstkim językiem łaskotał moje słone łydki. nie mogliśmy się zatrzymać.

po drugiej stronie kanionu niebo podnosiło kurtynę, z której sypał się złocisty, duszący kurz, chwytający światło jak miód powietrze w pęcherzyki. jadowita trawa smagała mnie powyżej kolan, gdy biegłam pomiędzy zgarbionym sadem a zgarbionymi sadownikami, by dosięgnąć jego białych skrzydeł. tyle z nim mamy kłopotu, mówi matka, co za głupia miłość. w gołębniku w szczycie domu czeka na niego kaleki bocian, który nie mógł odlecieć donikąd, choćby i miał sprawne skrzydła. struś wspiął się do niego po szczeblach drabiny i ułożył kolejną warstwę puchu z siebie, pod samym niebem, niedosięgłą.

nie martw się, mamo. widocznie i tak były chore. nie przyszłyby przecież do nas, gdyby same potrafiły sobie znaleźć pożywienie.

mama płakała, ale ja wiedziałam, że to nawet lepiej, bo nie dalibyśmy ich rady zabrać z nami.

w kilka dni później odeszliśmy, zostawiając światu uchylone drzwi. i nie było już komu zapierać tchu w piersiach, nie było do kogo się mizdrzyć, nie było dla kogo zmieniać strój cztery razy do roku. stracił apetyt. przestał się malować.

aż w końcu pewnie któregoś ranka nie wstał z łóżka.