25.11.2008

Najdroższy K.,

gdybyśmy mogli teraz porozmawiać, nie porozmawialibyśmy. Po moim pierwszym zdaniu chrząknąłbyś znacząco i głośno zamieszał herbatę z błękitnej porcelany. Kupili Ci ją na pierwszy ślub, jeśli dobrze pamiętam, kuzyni z Petersburga, daleka, dobra rodzina. Przyjechali powozem zaprzęgniętym w skrzydlate poranki, długo kreślili łuki na błękicie nad Twoim Domem na Pustkowiu. Ilekroć wyciągałeś te filiżanki z kredensu, widziałeś w nich tamten lot i oczekiwanie.


Po moim pierwszym zdaniu poruszyłbyś się na krześle i zgarnął okruchy ze stołu. I ten szelest w mojej głowie zagłuszyłby wszystkie następne zdania, które przekłuwały mi skórę, oddychały już nagrzanym powietrzem... I musiałabym zamilknąć, tak po prostu.


Dlatego należy się cieszyć, że nie możemy porozmawiać o tym, Najdroższy K. Jesteśmy odlegli o siebie o całe mile świetlne zaklęte w bombkach choinkowych nadmiernie przyprószonych lukrem. Chciałabym je zgryźć czasem na miazgę, ale nie mam tak szerokich ust. Mam pokaleczone jesienią wargi. Mam zęby zjedzone z zapomnienia.

No, głupia gęś. Nieopierzona gęś. Wydaje mi się tak samo, jak wszystkim przede mną, że jestem na tym świecie zupełnie sama. Że nikt mnie nie dostrzega. Że trafiam każdym słowem w jakąś obojętność nie do zniesienia. Że najlepiej byłoby wyjechać stąd gdzieś daleko, ubraną tylko w Twoje haftowane serwetki, niekrochmalone z należną im czcią i zapomnieniem. Ułożyłabym sobie szal z dymu wolno sączącego się z jedynie żywej w tym pokoju główki Twojego cygara, bo ostatnio bardzo wieje wiatr pomiędzy chmurami, szal na ten szalejący nad balustradami naszych balkonów niepokój.
Potem poutykałbyś mi w kieszeniach setki niespodzianek, które najbardziej niespodziane będą dlatego, że będą w chwili odkrycia właśnie tym, czego mi najbardziej potrzeba. I wyruszę w podróż. Może się nawet nie pożegnamy. Po co się żegnać w takich chwilach.

Miesiącami będę trzymać usta zamknięte w zachwycie nad nieobecnym i minionym, będę turlać się po błotnistych stokach z dolin w głębokie koryta rzek, a na ich dnie - jak tylko będzie trzeba - zasnę snem kamiennym. A potem obudzę się z pierwszym poruszeniem rybich rodzin w ich nieustannie nieobecnych domach - któraś z nich przepłynie mi po powiekach i wyższa wstanę, błękitna jak drzewa.



Mam nadzieję, że gdzieś tam pijesz herbatę, Najdroższy K. I spierdalaj.