25.09.2008

sway

sway (Ectaco-Poland)
v,
1 kołysanie się
2 władza
3 rozpanoszenie się
4 kierownictwo
5 wpływ
6 kołysać się
7 kołysać
8 rzucać
9 kiwać
10 wywijać
11 rządzić
12 zadecydować
13 przechylić szalę
14 zaszamotać się
15 wachlować
16 huśtać
17 szamotać

SWAY

22.09.2008

kałuża










Najdroższy K,

Atrament rozpływa się po kartce jak w tanim melodramacie (śmiałbyś się, gdybyś widział tę scenę)– ja w strugach deszczu, z piórem trzymanym nad wyraz niepoprawnie, zgięta jak płacząca wierzba nad kartką, której żadne z praw logiki nie daje szansy na przetrwanie. Zawsze miałam talent do pakowania się w sytuacje bez wyjścia (do pakowania się w nie z uśmiechem na twarzy, dodajmy, bo przecież gdybym choć na chwilę się zawahała, wszystko mogłoby wyglądać zgoła inaczej).


Moje akompaniatorki na ławkach obok mawiają, rozpływając się w serdecznościach, że tak mi bije serce dziwnie, jakby do tyłu. Czy można bardziej pochopnie ocenić człowieka? Przecież ono bije zrywami – ten moment, kiedy stopy stawiam na brzegu kałuży – jest chwilą zawieszenia. Mamy wtedy tak dużo czasu, jak zawsze chcieliśmy mieć (my śmiertelni, zazdroszczący bogom, jakby było czego) i wtedy właśnie może się wszystko wydarzyć.


Raz, pamiętam, spotkaliśmy się dokładnie wtedy, gdy moje fioletowe stopy dotknęły tafli wody – i rozeszły się po niej zaraz karminowe kręgi (tyle razy mnie uczyłeś, żeby nie malować paznokci krwią!) - to była najdłuższa nasza rozmowa. Poruszaliśmy w niej tak wiele nowych, ciągle napiętych strun, huczało nam w głowach jak po dobrym, grzanym winie – a wszystko dzięki temu, czy może raczej – przez to, że nie dostrzegłeś wtedy tej wody przede mną, nie mogłeś mnie ostrzec.


Mijały zimy i jesienie, deszcz padał coraz ulewniej, a my nie mogliśmy się nasycić – pamiętam, odgryzłeś wtedy fragment mojego wczoraj i przeżuwałeś go długo, długo… aż zacząłeś płakać i śmiać się na przemian. Nie mogliśmy Cię uspokoić, wiatr suszył Ci głowę, spokój, K., spokój… Potem oczywiście próbowałeś mnie za to obwiniać, doprawdy, nie widziałam Cię nigdy żałośniejszym. Prawdopodobnie ten Twój płacz trwał tak długo, że jeszcze dzisiaj moglibyśmy go odnaleźć – może to on rozmywa teraz atrament… i znów jesteśmy w ciasnych horyzontach. Melodramat.


A potem nagle – nie wiedzieć skąd – ktoś gwizdnął na Ciebie przeciągle, odwróciłeś się na pięcie i odszedłeś. A ja z brzegu nagle, nie wiem kiedy, znalazłam się na dnie tej kałuży. Karminowe kręgi nie przestały się rozchodzić, one chyba nigdy nie przestają. Ale żaden z elementów tej sytuacji nie wydawał mi się znajomy – chociaż wchodziłam w to nieraz, K. I nagle ten potworny lęk, że pochłania mnie cały ocean, że znikąd pomocy…
.
.
.
I to jest właśnie ta chwila, w której akompaniatorki powinny oddać sprawiedliwość moim tętnicom, kiedy nie mogę zliczyć przebiegających obrazów, kiedy na przemian krzyczę i milczę tak głośno, że przestaję czuć głębię kałuży, czuję tylko narastającą konieczność dopłynięcia do brzegu
do brzegu
do brzegu!

Nie wiem, jak daleko jestem teraz od kałuży, K. Na razie pada.

19.09.2008

Josefine
















Wyobraź sobie najmniejszą dziewczynkę, jaką kiedykolwiek spotkałeś podczas swoich jesiennych spacerów. Tak, mogę się zgodzić - niechby miała czerwony płaszczyk filcowy w kształcie odwróconego kielicha kwiatu i bardzo błyszczące lakierki. Jej włosy będą pachniały rumiankiem roztartym nieopatrznie pomiędzy palcami, chcesz?

Taka właśnie jest Josefine.

Miasto, z którego pochodzi, obudziło się kiedyś ze snu trwającego sto Nocy Świętojańskich i pachnącego setką Kwiatów Paproci, zadarło czoło aż do słońca i wyruszyło w daleką podróż. Kiedy najcichsza kobieta w mieście urodziła maleńką Josefine, miasto zawędrowało tak wysoko w góry, że nikt z nas nie potrafiłby go już odnaleźć. Kiedyś może dostaniesz list od Niej – ale stempel pocztowy będzie zamazany, odczytasz może dwie, trzy cyfry, nic ponadto. Koperta będzie pachniała rumiankiem, tak jak włosy Josefine.

Mali mieszkańcy tego Wędrującego Miasta przyzwyczaili się zatem, że jedyną pewną część ich życia wyznaczały prostokątne przecięcia ulic, stałe odległości pomiędzy drewnianą piekarenką ze świeżymi rogalikami a małą pracownią babci Josefine, gdzie produkowało się najwspanialsze w mieście zabawki. Jeśli przytknęło się nos do dygoczącej z chłodu szyby, można było zobaczyć starą Panią Leclair, która drobnymi dłońmi łączyła niesforne skrawki miękkich materiałów i dobrze zaostrzone patyczki, a także włóczkowe włosy lalek i guzikowe oczy. Specjalistką w ostrzeniu patyczków do kukieł była Maleńka Josefine, która po dziadku odziedziczyła niewielkich rozmiarów kozik. Należało go codziennie rano starannie zaostrzyć o fragment skórzanego paska, by zaraz potem zabrać się do ciężkiej pracy. Josefine najbardziej urzekały w struganiu patyków wyskakujące z jej rąk na wszystkie strony wióry, które przed obiadem zbierała do wielkiego lnianego worka i chowała w kąt pracowni.


Nieprawda, że najsmaczniejsze obiady w mieście gotowała mama Josefine. O wiele bardziej smakowałyby Ci racuszki z cukrem Pani Piekarzowej, czy omlet ze szpinakiem od Panny Florystki. Mama Josefine gotowała za to potrawy, co do których nigdy nie można było być pewnym, czy na przykład nie wyfruną w powietrze. Och! Josefine nigdy nie zapomni, kiedy jej mama ulepiła tak cudowne pierogi, że w pewnym momencie uniosły się nad stolnicą i poszybowały w górę brukowanej ulicy, na końcu której stał koń Pana Straganiarza. Sprytne zwierzę otworzyło tylko paszczę i już – po obiedzie! Mała Josefine zawsze jednak tak bardzo śmiała się z tych wypadków, że nigdy nawet zdążyła zgłodnieć – zanim obeschły jej łzy z kącików oczu, już czekała na nią kolacja…

Jeśli jednak obiadowi udało się jakimś cudem wylądować w brzuchu małej właścicielki kozika, tuż po obiedzie wstępowała do pracowni babci, wyciągała z kąta worek pełen strugów i wyruszała na brzeg miasta. Nie była to zbyt bezpieczna wyprawa dla kogoś tak Niewielkiego jak ona. Musiała bardzo wysoko podnosić swoje błyszczące pantofelki, żeby się nie potknąć o jakiś wystający fragment bruku, lub – co gorsza – nie poślizgnąć na ogryzku. Trasa Josefine prowadziła wzdłuż murów miasta, poza jednym może wyjątkiem – kiedy dziewczynka decydowała się zajrzeć na chwilę do Studni, pobudowanej bardzo, bardzo dawno temu w głównym rynku.


Studnia była tak głęboka, że kiedy Josefine nachylała się nad nią, widziała swoje odbicie w tafli wody nie większe niż łepek od szpilki. Kiedy zaś krzyczała do tego odbicia: „Hop, hoooop, Maleńka Josefine, niczego się nie bój”, głos jej długo ześlizgiwał się w dół po mokrych ściankach studni, a potem z jeszcze większym mozołem piął się w górę, by w końcu odnieść odpowiedź odbicia, która brzmiała mniej więcej: „Ohoooo, Lęka się Fin, Jego się bój”.

Od studni aż do bramy miasta Mała Josefine miała dużo czasu, aby zastanawiać się, co właściwie miała oznaczać odpowiedź jej odbicia – za każdym razem taka sama… Ale nigdy nie było tego czasu dosyć, by zagadkę rozwiązać. Nieraz zdawało jej się, że już, już ma odpowiedź na końcu języka, ale to było zawsze tuż pod Bramą Miasta, a gdy bramę napotykała, nie w głowie jej była Studnia.

Brama Miasta składała się w całości z czegoś, co przypominało owocowe galaretki, żadne z dzieci nie ośmieliło się jednak spróbować choćby jej uszczknąć. Wrót strzegł bowiem ogromny, tęczowy kot o złotych oczach i spiczastych pazurach, którymi niewątpliwie rozszarpałby kogokolwiek, kto chciałby choćby dotknąć bramy. Tak sobie myślały wszystkie dzieci... oprócz Josefine. To ona przynosiła dla Kota codziennie nowe wióry. Podsypywała mu odrobinę ostróżek pod łapy, a on odsuwał się grzecznie na krok – wtedy dziewczynka mogła podejść do wrót i wyjrzeć ciekawym okiem przez dziurkę od dawno zagubionego już klucza - Gdzie też w danym momencie znajduje się jej miasto…? Bywało, że widok całymi miesiącami zmieniał się bardzo niewiele – wciąż widać było albo morskie fale, albo piach gorących wydm. Ale czasami miasto przyspieszało i Maleńka Josefine widziała codziennie inne krajobrazy, jak w kalejdoskopie. Kiedy już dostatecznie napatrzyła się przez dziurkę od klucza, sięgała dłonią do płóciennego worka i wyjmowała z niego garść drobniejszych wiórków – potem nabierała w płuca tyle powietrza, ile tylko potrafiła, i … puff! Wydmuchiwała wiórki przez dziurkę w świat za bramą. Niekiedy wiórki Josefine zamieniały się w ptaki, wielobarwne, głośne i swarliwe, innym razem ustawiały się grzecznie w szeregu, tworząc nad doliną tęczę, a czasami… czasami wydarzało się coś Zupełnie Nieprzewidzianego.


Pierwszego Dnia Jesieni Josefine wyszła z warsztatu o zwykłej porze, ale droga okrutnie jej się dłużyła – dlatego postanowiła nie zahaczać już o studnię, ale iść prosto do tęczowego kota, który oczekiwał jej z właściwym sobie spokojem. Wydmuchane przez dziurkę od klucza drobne wiórki najpierw utworzyły coś na kształt chmury, która w końcu – po wielu przemianach, uformowała się w człowieka. Zupełnie małego, tak jak Josefine, chłopca, wokół którego naraz wyrosło potężne miasto, przypominające nieco miasto Josefine. Kątem oka Josefine dostrzegła także miękką sierść potężnego kota, który – jak wynikało z jej przemyśleń, strzegł bramy miasta z drugiej strony. Dziewczynka, nieco zaskoczona tą sytuacją, odezwała się zaraz do chłopca:
- Witaj, jestem Josefine. Co tu robisz?
- To ja pytam, co tu robisz, Maleńka Dziewczynko! – zapytał chmurnie chłopiec.


Josefine zrobiło się bardzo przykro. Wszystko wskazywało na to, że zamiast pięknych, wielobarwnych ptaków, tym razem stworzyła sobie prawdziwego wroga. Odsunęła się więc od bramy i strapiona wróciła do domu.


Całą noc nie mogła jednak zmrużyć oka. „Dlaczego ten Chłopiec tak bardzo mnie nie lubi?” – zachodziła w głowę Josefine – „Jesteśmy przecież tak samo Maleńcy, a ponadto, jak mniemam, jesteśmy teraz sąsiadami!”. Nic jednak z tych wewnętrznych kłótni nie wynikło. Następnego dnia robota nie szła jej jak zwykle – kozik wysuwał się z rąk, patyki łamały w pół ostrzenia, wiórów nie było ani na lekarstwo. Mama poprosiła Josefine o przyniesienie odrobiny wody z kuchni, lecz już po drodze dziewczynka potknęła się o próg. „Patrz pod nogi, Josefine! – krzyknęła mama – tyle razy Ci mówiłam, patrz pod nogi!”. Dziewczynka przysiadła na progu i spojrzała na swoje błyszczące lakierki. Rzeczywiście, coś było pod nimi ukryte, coś ciągnęło się od tych lakierków po podłodze, ciemne, ale nieuchwytne. Josefine wstała, to coś wstało również. Dziewczynka podbiegła parę kroków, a ciemny kształt podążył tuż za nią. Kiedy wyszła przed dom, rzecz przyczepiona do jej bucików stała się jeszcze wyraźniejsza. „Co to może być?” – zastanowiła się Josefine i zapytała wprost:
- Kim jesteś? – krzycząc nieomal, wsparła się pod boki. Kształt z drugiej strony jej bucików zrobił dokładnie to samo.
- Twoim cieniem – odpowiedział kształt i kaszlnął znacząco – jestem tym, czym nigdy nie byłaś, a co zawsze będzie Cię przypominać. Jestem tym, co jest zawsze z Tobą, zna każdy Twój gest i każde słowo, co nie opuściło Cię od dnia Twojego urodzenia aż do dzisiaj. Jestem Twoim początkiem i Twoim końcem.


Josefine zadumała się. Skoro prawdą jest to, co mówi do niej ten ciemny kształt, to musi być tym, kto zna ją najlepiej... Tylko Cień mógłby więc jej pomóc!
- Słuchaj, Cieniu. Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, powiedz mi, co takiego robię źle? Maleńki Chłopiec, który mieszka za Bramą, nie chce mnie znać, choć doprawdy, nie pamiętam, abym wyrządziła mu kiedykolwiek krzywdę!
- Przekonaj się o tym sama! – odowiedział cień i zaproponował Josefine, aby zamieniła się z nim na jakiś czas miejscami. Wtedy cień pokaże jej, co dziewczynka robi każdego dnia, ona zas z pozycji cienia będzie mogła to wszystko łatwiej dostrzec. Josefine propozycja ta wydawała się całkiem rozsądnym pomysłem, zgodziła się więc na zamianę. Od tamtego ranka cień zastępował ją we wszystkich codziennych czynnościach, a Josefine chodziła za nim krok w krok i starała się bacznie obserwować, kiedy postępuje niewłaściwie.


Szybko minął jednak tydzień takiej zabawy, a zagadka nadal pozostawała dla niej nierozwiązana – co więcej, Cień Josefine nie potrafił zbyt dobrze pracować. Nie umiał także pogodnie rozmawiać z mamą Josefine, ani uśmiechać się do klientów kupujących od babci kukiełki i lalki. Cień nie miał siły, by nosić wiaderka z wodą i powoli zaprzepaszczał wszystko, co do tej pory udało się Babci, Mamie i samej Josefine osiągnąć w miasteczku. Pewnego dnia dziewczynka zabrała więc cień na poważną rozmowę, tłumacząc mu, że eksperyment nie zdał egzaminu.


- Nic z tego, Maleńka Dziewczynko – odpowiedział jej opryskliwie Cień – Nie zamienimy się już nigdy miejscami! Może tylko wydaje Ci się, że kiedyś miałaś nade mną panowanie! Teraz jestem już samodzielny i mogę decydować o sobie. Nazywam się Fine, jeśli pozwolisz. Twoja – o, pardon – moja Babcia już tak się do mnie zwraca!

Och, nie. Tego było za wiele dla Maleńkiej Dziewczynki. Kiedy łzy stanęły jej w oczach, sięgnęła do kieszeni cienia po wystający z niej kozik i zamaszystym ruchem odcięła go tuż przy trzewikach. Cień opadł na posadzkę bez ruchu, Josefine wykorzystała więc ten moment słabości i, pociąwszy go na małe skrawki, zapakowała go razem z wiórami do lnianego worka.


Droga do Bramy skróciła jej się o połowę – tak bardzo była zdenerwowana. Omal nie zapomniała podsypać Tęczowemu Kotu nieco ostróżyn… ale już po chwili podbiegła do dziurki od dawno zgubionego klucza i z wielkim impetem wdmuchnęła do środka drugiego miasta resztkę wiórów wymieszaną z poszatkowanym Cieniem. Obraz rynku po drugiej stronie bramy lekko się zachwiał, zakręcił wokół własnej osi, po czym po prostu znikł. Zamiast niego za galaretkową bramą Dziewczynka ujrzała znów spokojnie falujący ocean.


Jaka była radość w miasteczku, kiedy produkcja zabawek ruszyła znów pełną parą! Na cześć tak doskonałego Obrotu Sprawy babcia ufundowała nawet szyld nad wejściem do warsztatu, głoszący, co następuje:


„PRODUKCJA ZABAWEK
Babcia i Jose”


Maleńka Dziewczynka była wzruszona tak pięknym napisem, nie mogła jednak pojąć, dlaczego jej imię napisano właśnie w ten sposób. Zapytała o to babcię pewnego dnia, gdy już nie mogła wytrzymać z niecierpliwości.
- Maleńka Dziewczynko – zaśmiała się babcia – przecież to oczywiste. Odkąd odcięłaś się od swojego cienia, nie masz już końca – dodała zniżonym głosem i poklepała Jose po ramieniu.

Pomyślisz pewnie, że to niemożliwe. Owszem, Babcia Jose miała sporo racji. Odkąd cień zostal wyrzucony za bramy Wędrującego Miasta, pałęta się bez celu po naszym świecie i płata ludziom rozmaite figle, pojawiając się zawsze tam, gdzie jest najmniej oczekiwany, a także pomimo tego, że nikt go nie chce.

FIN

9.09.2008

Lęk
















Lęk
Że się stanie coś
Że się nic nie stanie
Rzęs fioletem wytłumi się krzyk
Lepkim uściskiem warg obejmie koszmary
I każe im tańczyć spełnieniem, gdy kalekie

Rozbite klucze dzikich kaczek
Że się nic nie stanie
Że się stanie coś
Gdy nic ma nie odchodzić nie odchodzić

Czerniejące gorzkie dna filiżanek
Że się stanie coś
Że się nic nie stanie
Że marmur skruszeje pod połyskiem słów
A potem słowa nie wystarczą za cegły
W nienadeszłych zaułkach ulic
Będziemy tułać ich i wodzić na pokuszenie
I śmiać się ze spadających obrazów

Szklane oko kuli
Że się stanie coś
Że się nic nie stanie
Będziemy tańczyć w ich zmarłych świątyniach
Będziemy tańczyć w naszych zmarłych świątyniach

I talie kart barwnych pawi
Obejmiesz przeciągłym spojrzeniem
Tak będą wąskie że na jeden szept uległe
Talie kart historyjki
Jak zły stał się słodkim kochankiem
I to będziesz Ty, Miły
I to nie będziesz Ty

Lęk
Że się coś stanie
Że nie stanie się nic
I to nie będę ja, Miły
I to będę ja

4.09.2008

Czym się zajmuję?

Odbieraniem POCZTY. Pisu, pisu pisu. Czytu czytu.

I OTO TAKIEJ:

"Przesyłam Wam prawie ostateczną listę uczestników. Trochę się rozpędziłem i wyrzuciłem niejaką Anię Kowalczak, bo wydawało mi się, że jej miejsce jest potrzebne, a jeszcze nie wpłaciła (5 dni po terminie). Może się jeszcze zreflektuje, odsłucha nagranie i wpłaci. Oprócz niej wątpliwa jest Monika Widzuń, która pertraktuje z rodzicami o kasę. Żal mi jej, więc przedłużyłem termin do końca weekendu, ale dziś da znać co i jak. Jeżeli obie panie nie pojadą, to będziemy mieli dwa wolne miejsca, co oczywiście odciąży samochód, bo autokar dopchniemy na full.
Najśmieszniej miała chyba Magda Narmigiewicz, bo zapisała się wczoraj, miejsc już nie było i wprost jej to napisałem, następnie Karpiński się wypisał, więc zrobiłem jej w drugim mailu nadzieję, rano okazało się, że przeoczyliśmy na liście niejakiego Wagnera, więc miejsce znów przepadło, napisałem trzeciego maila, przelałem tej Magdzie Narmigiewicz kasę z powrotem, po czym wyszło mi, że jest jednak miejsce, bo nie zapisałem, że Sowińska zrezygnowała, więc dzwonię do Namrigiewicz, mówię, że zamieszałem, ale jest dla niej miejsce, podałem jej wszystkie dane, ona obiecała wpłacić kasę ponownie, kończymy rozmowę, a ja patrzę, że miejsca chyba nie ma, więc wywaliłem tę Kowalczak (nagrałem się na komórę), choć w rzeczywistości miejsce było. Ale niech się nauczy, że trzeba wpłacać kasę w terminie, nie?
Grunt, że wychodzimy na prostą! :D EEeech
Z nad komputerowych oparów absurdu bredził dla Państwa Kuba.
Ps. Załączam jeszcze projekt smyczy. Te koszulki to mi wyliczyli netto, więc zastanawiam się, czy się ze smyczami nie pohamować, żeby te 700 pln zapasu jednak było. Lepiej nie ryzykować mniejszego zapasu.
Pss. Oni mają jednak kłopot z tym plikiem na koszulkę. Jeśli nikt nie ma nic przeciwko, to poproszę ich, żeby zrobili to po prostu jakąś swoją fajną czcionką. Karolajn, nie płaczesz?
Miś Ku"

i jak nie kochać tego życia?