22.09.2008

kałuża










Najdroższy K,

Atrament rozpływa się po kartce jak w tanim melodramacie (śmiałbyś się, gdybyś widział tę scenę)– ja w strugach deszczu, z piórem trzymanym nad wyraz niepoprawnie, zgięta jak płacząca wierzba nad kartką, której żadne z praw logiki nie daje szansy na przetrwanie. Zawsze miałam talent do pakowania się w sytuacje bez wyjścia (do pakowania się w nie z uśmiechem na twarzy, dodajmy, bo przecież gdybym choć na chwilę się zawahała, wszystko mogłoby wyglądać zgoła inaczej).


Moje akompaniatorki na ławkach obok mawiają, rozpływając się w serdecznościach, że tak mi bije serce dziwnie, jakby do tyłu. Czy można bardziej pochopnie ocenić człowieka? Przecież ono bije zrywami – ten moment, kiedy stopy stawiam na brzegu kałuży – jest chwilą zawieszenia. Mamy wtedy tak dużo czasu, jak zawsze chcieliśmy mieć (my śmiertelni, zazdroszczący bogom, jakby było czego) i wtedy właśnie może się wszystko wydarzyć.


Raz, pamiętam, spotkaliśmy się dokładnie wtedy, gdy moje fioletowe stopy dotknęły tafli wody – i rozeszły się po niej zaraz karminowe kręgi (tyle razy mnie uczyłeś, żeby nie malować paznokci krwią!) - to była najdłuższa nasza rozmowa. Poruszaliśmy w niej tak wiele nowych, ciągle napiętych strun, huczało nam w głowach jak po dobrym, grzanym winie – a wszystko dzięki temu, czy może raczej – przez to, że nie dostrzegłeś wtedy tej wody przede mną, nie mogłeś mnie ostrzec.


Mijały zimy i jesienie, deszcz padał coraz ulewniej, a my nie mogliśmy się nasycić – pamiętam, odgryzłeś wtedy fragment mojego wczoraj i przeżuwałeś go długo, długo… aż zacząłeś płakać i śmiać się na przemian. Nie mogliśmy Cię uspokoić, wiatr suszył Ci głowę, spokój, K., spokój… Potem oczywiście próbowałeś mnie za to obwiniać, doprawdy, nie widziałam Cię nigdy żałośniejszym. Prawdopodobnie ten Twój płacz trwał tak długo, że jeszcze dzisiaj moglibyśmy go odnaleźć – może to on rozmywa teraz atrament… i znów jesteśmy w ciasnych horyzontach. Melodramat.


A potem nagle – nie wiedzieć skąd – ktoś gwizdnął na Ciebie przeciągle, odwróciłeś się na pięcie i odszedłeś. A ja z brzegu nagle, nie wiem kiedy, znalazłam się na dnie tej kałuży. Karminowe kręgi nie przestały się rozchodzić, one chyba nigdy nie przestają. Ale żaden z elementów tej sytuacji nie wydawał mi się znajomy – chociaż wchodziłam w to nieraz, K. I nagle ten potworny lęk, że pochłania mnie cały ocean, że znikąd pomocy…
.
.
.
I to jest właśnie ta chwila, w której akompaniatorki powinny oddać sprawiedliwość moim tętnicom, kiedy nie mogę zliczyć przebiegających obrazów, kiedy na przemian krzyczę i milczę tak głośno, że przestaję czuć głębię kałuży, czuję tylko narastającą konieczność dopłynięcia do brzegu
do brzegu
do brzegu!

Nie wiem, jak daleko jestem teraz od kałuży, K. Na razie pada.

Brak komentarzy: