19.09.2008

Josefine
















Wyobraź sobie najmniejszą dziewczynkę, jaką kiedykolwiek spotkałeś podczas swoich jesiennych spacerów. Tak, mogę się zgodzić - niechby miała czerwony płaszczyk filcowy w kształcie odwróconego kielicha kwiatu i bardzo błyszczące lakierki. Jej włosy będą pachniały rumiankiem roztartym nieopatrznie pomiędzy palcami, chcesz?

Taka właśnie jest Josefine.

Miasto, z którego pochodzi, obudziło się kiedyś ze snu trwającego sto Nocy Świętojańskich i pachnącego setką Kwiatów Paproci, zadarło czoło aż do słońca i wyruszyło w daleką podróż. Kiedy najcichsza kobieta w mieście urodziła maleńką Josefine, miasto zawędrowało tak wysoko w góry, że nikt z nas nie potrafiłby go już odnaleźć. Kiedyś może dostaniesz list od Niej – ale stempel pocztowy będzie zamazany, odczytasz może dwie, trzy cyfry, nic ponadto. Koperta będzie pachniała rumiankiem, tak jak włosy Josefine.

Mali mieszkańcy tego Wędrującego Miasta przyzwyczaili się zatem, że jedyną pewną część ich życia wyznaczały prostokątne przecięcia ulic, stałe odległości pomiędzy drewnianą piekarenką ze świeżymi rogalikami a małą pracownią babci Josefine, gdzie produkowało się najwspanialsze w mieście zabawki. Jeśli przytknęło się nos do dygoczącej z chłodu szyby, można było zobaczyć starą Panią Leclair, która drobnymi dłońmi łączyła niesforne skrawki miękkich materiałów i dobrze zaostrzone patyczki, a także włóczkowe włosy lalek i guzikowe oczy. Specjalistką w ostrzeniu patyczków do kukieł była Maleńka Josefine, która po dziadku odziedziczyła niewielkich rozmiarów kozik. Należało go codziennie rano starannie zaostrzyć o fragment skórzanego paska, by zaraz potem zabrać się do ciężkiej pracy. Josefine najbardziej urzekały w struganiu patyków wyskakujące z jej rąk na wszystkie strony wióry, które przed obiadem zbierała do wielkiego lnianego worka i chowała w kąt pracowni.


Nieprawda, że najsmaczniejsze obiady w mieście gotowała mama Josefine. O wiele bardziej smakowałyby Ci racuszki z cukrem Pani Piekarzowej, czy omlet ze szpinakiem od Panny Florystki. Mama Josefine gotowała za to potrawy, co do których nigdy nie można było być pewnym, czy na przykład nie wyfruną w powietrze. Och! Josefine nigdy nie zapomni, kiedy jej mama ulepiła tak cudowne pierogi, że w pewnym momencie uniosły się nad stolnicą i poszybowały w górę brukowanej ulicy, na końcu której stał koń Pana Straganiarza. Sprytne zwierzę otworzyło tylko paszczę i już – po obiedzie! Mała Josefine zawsze jednak tak bardzo śmiała się z tych wypadków, że nigdy nawet zdążyła zgłodnieć – zanim obeschły jej łzy z kącików oczu, już czekała na nią kolacja…

Jeśli jednak obiadowi udało się jakimś cudem wylądować w brzuchu małej właścicielki kozika, tuż po obiedzie wstępowała do pracowni babci, wyciągała z kąta worek pełen strugów i wyruszała na brzeg miasta. Nie była to zbyt bezpieczna wyprawa dla kogoś tak Niewielkiego jak ona. Musiała bardzo wysoko podnosić swoje błyszczące pantofelki, żeby się nie potknąć o jakiś wystający fragment bruku, lub – co gorsza – nie poślizgnąć na ogryzku. Trasa Josefine prowadziła wzdłuż murów miasta, poza jednym może wyjątkiem – kiedy dziewczynka decydowała się zajrzeć na chwilę do Studni, pobudowanej bardzo, bardzo dawno temu w głównym rynku.


Studnia była tak głęboka, że kiedy Josefine nachylała się nad nią, widziała swoje odbicie w tafli wody nie większe niż łepek od szpilki. Kiedy zaś krzyczała do tego odbicia: „Hop, hoooop, Maleńka Josefine, niczego się nie bój”, głos jej długo ześlizgiwał się w dół po mokrych ściankach studni, a potem z jeszcze większym mozołem piął się w górę, by w końcu odnieść odpowiedź odbicia, która brzmiała mniej więcej: „Ohoooo, Lęka się Fin, Jego się bój”.

Od studni aż do bramy miasta Mała Josefine miała dużo czasu, aby zastanawiać się, co właściwie miała oznaczać odpowiedź jej odbicia – za każdym razem taka sama… Ale nigdy nie było tego czasu dosyć, by zagadkę rozwiązać. Nieraz zdawało jej się, że już, już ma odpowiedź na końcu języka, ale to było zawsze tuż pod Bramą Miasta, a gdy bramę napotykała, nie w głowie jej była Studnia.

Brama Miasta składała się w całości z czegoś, co przypominało owocowe galaretki, żadne z dzieci nie ośmieliło się jednak spróbować choćby jej uszczknąć. Wrót strzegł bowiem ogromny, tęczowy kot o złotych oczach i spiczastych pazurach, którymi niewątpliwie rozszarpałby kogokolwiek, kto chciałby choćby dotknąć bramy. Tak sobie myślały wszystkie dzieci... oprócz Josefine. To ona przynosiła dla Kota codziennie nowe wióry. Podsypywała mu odrobinę ostróżek pod łapy, a on odsuwał się grzecznie na krok – wtedy dziewczynka mogła podejść do wrót i wyjrzeć ciekawym okiem przez dziurkę od dawno zagubionego już klucza - Gdzie też w danym momencie znajduje się jej miasto…? Bywało, że widok całymi miesiącami zmieniał się bardzo niewiele – wciąż widać było albo morskie fale, albo piach gorących wydm. Ale czasami miasto przyspieszało i Maleńka Josefine widziała codziennie inne krajobrazy, jak w kalejdoskopie. Kiedy już dostatecznie napatrzyła się przez dziurkę od klucza, sięgała dłonią do płóciennego worka i wyjmowała z niego garść drobniejszych wiórków – potem nabierała w płuca tyle powietrza, ile tylko potrafiła, i … puff! Wydmuchiwała wiórki przez dziurkę w świat za bramą. Niekiedy wiórki Josefine zamieniały się w ptaki, wielobarwne, głośne i swarliwe, innym razem ustawiały się grzecznie w szeregu, tworząc nad doliną tęczę, a czasami… czasami wydarzało się coś Zupełnie Nieprzewidzianego.


Pierwszego Dnia Jesieni Josefine wyszła z warsztatu o zwykłej porze, ale droga okrutnie jej się dłużyła – dlatego postanowiła nie zahaczać już o studnię, ale iść prosto do tęczowego kota, który oczekiwał jej z właściwym sobie spokojem. Wydmuchane przez dziurkę od klucza drobne wiórki najpierw utworzyły coś na kształt chmury, która w końcu – po wielu przemianach, uformowała się w człowieka. Zupełnie małego, tak jak Josefine, chłopca, wokół którego naraz wyrosło potężne miasto, przypominające nieco miasto Josefine. Kątem oka Josefine dostrzegła także miękką sierść potężnego kota, który – jak wynikało z jej przemyśleń, strzegł bramy miasta z drugiej strony. Dziewczynka, nieco zaskoczona tą sytuacją, odezwała się zaraz do chłopca:
- Witaj, jestem Josefine. Co tu robisz?
- To ja pytam, co tu robisz, Maleńka Dziewczynko! – zapytał chmurnie chłopiec.


Josefine zrobiło się bardzo przykro. Wszystko wskazywało na to, że zamiast pięknych, wielobarwnych ptaków, tym razem stworzyła sobie prawdziwego wroga. Odsunęła się więc od bramy i strapiona wróciła do domu.


Całą noc nie mogła jednak zmrużyć oka. „Dlaczego ten Chłopiec tak bardzo mnie nie lubi?” – zachodziła w głowę Josefine – „Jesteśmy przecież tak samo Maleńcy, a ponadto, jak mniemam, jesteśmy teraz sąsiadami!”. Nic jednak z tych wewnętrznych kłótni nie wynikło. Następnego dnia robota nie szła jej jak zwykle – kozik wysuwał się z rąk, patyki łamały w pół ostrzenia, wiórów nie było ani na lekarstwo. Mama poprosiła Josefine o przyniesienie odrobiny wody z kuchni, lecz już po drodze dziewczynka potknęła się o próg. „Patrz pod nogi, Josefine! – krzyknęła mama – tyle razy Ci mówiłam, patrz pod nogi!”. Dziewczynka przysiadła na progu i spojrzała na swoje błyszczące lakierki. Rzeczywiście, coś było pod nimi ukryte, coś ciągnęło się od tych lakierków po podłodze, ciemne, ale nieuchwytne. Josefine wstała, to coś wstało również. Dziewczynka podbiegła parę kroków, a ciemny kształt podążył tuż za nią. Kiedy wyszła przed dom, rzecz przyczepiona do jej bucików stała się jeszcze wyraźniejsza. „Co to może być?” – zastanowiła się Josefine i zapytała wprost:
- Kim jesteś? – krzycząc nieomal, wsparła się pod boki. Kształt z drugiej strony jej bucików zrobił dokładnie to samo.
- Twoim cieniem – odpowiedział kształt i kaszlnął znacząco – jestem tym, czym nigdy nie byłaś, a co zawsze będzie Cię przypominać. Jestem tym, co jest zawsze z Tobą, zna każdy Twój gest i każde słowo, co nie opuściło Cię od dnia Twojego urodzenia aż do dzisiaj. Jestem Twoim początkiem i Twoim końcem.


Josefine zadumała się. Skoro prawdą jest to, co mówi do niej ten ciemny kształt, to musi być tym, kto zna ją najlepiej... Tylko Cień mógłby więc jej pomóc!
- Słuchaj, Cieniu. Jeśli to, co mówisz, jest prawdą, powiedz mi, co takiego robię źle? Maleńki Chłopiec, który mieszka za Bramą, nie chce mnie znać, choć doprawdy, nie pamiętam, abym wyrządziła mu kiedykolwiek krzywdę!
- Przekonaj się o tym sama! – odowiedział cień i zaproponował Josefine, aby zamieniła się z nim na jakiś czas miejscami. Wtedy cień pokaże jej, co dziewczynka robi każdego dnia, ona zas z pozycji cienia będzie mogła to wszystko łatwiej dostrzec. Josefine propozycja ta wydawała się całkiem rozsądnym pomysłem, zgodziła się więc na zamianę. Od tamtego ranka cień zastępował ją we wszystkich codziennych czynnościach, a Josefine chodziła za nim krok w krok i starała się bacznie obserwować, kiedy postępuje niewłaściwie.


Szybko minął jednak tydzień takiej zabawy, a zagadka nadal pozostawała dla niej nierozwiązana – co więcej, Cień Josefine nie potrafił zbyt dobrze pracować. Nie umiał także pogodnie rozmawiać z mamą Josefine, ani uśmiechać się do klientów kupujących od babci kukiełki i lalki. Cień nie miał siły, by nosić wiaderka z wodą i powoli zaprzepaszczał wszystko, co do tej pory udało się Babci, Mamie i samej Josefine osiągnąć w miasteczku. Pewnego dnia dziewczynka zabrała więc cień na poważną rozmowę, tłumacząc mu, że eksperyment nie zdał egzaminu.


- Nic z tego, Maleńka Dziewczynko – odpowiedział jej opryskliwie Cień – Nie zamienimy się już nigdy miejscami! Może tylko wydaje Ci się, że kiedyś miałaś nade mną panowanie! Teraz jestem już samodzielny i mogę decydować o sobie. Nazywam się Fine, jeśli pozwolisz. Twoja – o, pardon – moja Babcia już tak się do mnie zwraca!

Och, nie. Tego było za wiele dla Maleńkiej Dziewczynki. Kiedy łzy stanęły jej w oczach, sięgnęła do kieszeni cienia po wystający z niej kozik i zamaszystym ruchem odcięła go tuż przy trzewikach. Cień opadł na posadzkę bez ruchu, Josefine wykorzystała więc ten moment słabości i, pociąwszy go na małe skrawki, zapakowała go razem z wiórami do lnianego worka.


Droga do Bramy skróciła jej się o połowę – tak bardzo była zdenerwowana. Omal nie zapomniała podsypać Tęczowemu Kotu nieco ostróżyn… ale już po chwili podbiegła do dziurki od dawno zgubionego klucza i z wielkim impetem wdmuchnęła do środka drugiego miasta resztkę wiórów wymieszaną z poszatkowanym Cieniem. Obraz rynku po drugiej stronie bramy lekko się zachwiał, zakręcił wokół własnej osi, po czym po prostu znikł. Zamiast niego za galaretkową bramą Dziewczynka ujrzała znów spokojnie falujący ocean.


Jaka była radość w miasteczku, kiedy produkcja zabawek ruszyła znów pełną parą! Na cześć tak doskonałego Obrotu Sprawy babcia ufundowała nawet szyld nad wejściem do warsztatu, głoszący, co następuje:


„PRODUKCJA ZABAWEK
Babcia i Jose”


Maleńka Dziewczynka była wzruszona tak pięknym napisem, nie mogła jednak pojąć, dlaczego jej imię napisano właśnie w ten sposób. Zapytała o to babcię pewnego dnia, gdy już nie mogła wytrzymać z niecierpliwości.
- Maleńka Dziewczynko – zaśmiała się babcia – przecież to oczywiste. Odkąd odcięłaś się od swojego cienia, nie masz już końca – dodała zniżonym głosem i poklepała Jose po ramieniu.

Pomyślisz pewnie, że to niemożliwe. Owszem, Babcia Jose miała sporo racji. Odkąd cień zostal wyrzucony za bramy Wędrującego Miasta, pałęta się bez celu po naszym świecie i płata ludziom rozmaite figle, pojawiając się zawsze tam, gdzie jest najmniej oczekiwany, a także pomimo tego, że nikt go nie chce.

FIN

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

A ja myślę, że Jose-fin-e z patyków struga wariata ;)

Anonimowy pisze...

Piękne... Kurcze, wzruszyłem się O.o. :)

Anonimowy pisze...

Pozwoliłem sobie przeczytać. Pozwolę sobie jeszcze napisać, że dawno czegoś w tym stylu nie czytałem. Świetne :)