11.04.2008

badź (odgrzebane)

jeśli nawet miniemy się
na szybkobieżnych trasach ponad dniem i nocą

bądź

jeśli nawet zapomnę zapalić lampę nad górami
a będzie ci dokuczał chłód

bądź

jeśli spóźnię się z życiem
i nie zdążysz dotknąć mojej ręki
zanim zagaśnie twoja świeca
a moja się zapali

bądź

roztopiwszy wosk
rozlewając
zakleję dziury w posadzce
przez które syczały ci węże kruchości
na złość

odbijemy nasze stopy
jedne obok drugich

i nikt nie uwierzy,
żeśmy się nigdy nie spotkali

nie to perz (odgrzebane)

nie
to perz
co się plącze w moich włosach
bez ustanku

mówiłeś
nie przeszkadza mi
tulipan w twoich włosach
mój kochanku
mówiłeś
nie przeszkadza mi
mak w twych warkoczach
nie przeszkadza
pachnący groszek
alpejski fiołek
orchidea
i piwonia

i maciejka

ale nie---
to perz jest co
wpląsał się i wplątał
roztańczył i rozkłączył

uciekaj
zanim czas nam zagra
sambę na Dwoje Czartych

bo zadba o to perz
byś się w tańcu
mój kochanku
nie odłączył

6.04.2008

bazyli


Przeszłość Traktu Królewskiego spogląda na nas ukradkiem z przezroczystych tabliczek przyklejonych do murów na czterech metalowych nóżkach. Żadna z nich nie mówi jednak o Legendach. Może to lepiej. Nikt nie nagabuje Ich do zrobienia pamiątkowego zdjęcia. Mogą sobie spokojnie blaknąć na słońcu. W najwyższej trosce o ich ulotne rysy i miękkie spojrzenia wciskam Je do słoika. Marynuję na potem.


Rozpocząwszy podróż od Starego Miasta złowiłam najpierw cień Bazyliszka, gdy - jak zwykle smutny i roztargniony - siedział na Kamiennych Schodkach. Nie machał ogonem. Bazyliszek był, moi mili, człowiekiem.


Narodził się gdzieś pomiędzy "bardzo dawno" a "bardzo, bardzo dawno temu" w rzemieślniczej rodzinie. Jego ojciec był szewcem, miał własny zakład na dzisiejszym Starym Mieście. Tutaj mały Bazyli spędzał swoje niewesołe dzieciństwo na zabawie skrawkami skór, z których robił miękkie lalki. Zasadzał je potem na patyk i w oknie warsztatu przedstawiał dzieciom na ulicy sztukę teatralną. Fabuła była prosta, postaci wyraziste: król był zawsze dobry, a smok okrutny. Miał talent. Potrafił głosem naśladować zarówno zianie ogniem, jak i dystyngowany ton władcy. Po zakończonym spektaklu rówieśnicy najpierw wrzaskiem euforii wywoływali go przed warsztat, a potem wrzaskiem przerażenia znaczyli drogi swojej ucieczki - w cztery strony świata. Każda matka ocierająca fartuchem łzy z rozognionych policzków wysłuchiwała ze ściągniętymi brwiami innego opisu strasznego chłopca: jedne, że jest krogulcem, inne, że wężem, smokiem, jaszczurem... Zanim do domu zaczęły schodzić się pielgrzymki rodziców z pretensjami zwisającymi z wydętych, otłuszczonych ust, szewc przeniósł syna do piwnicy. Tam też rósł razem ze swoim strachem Bazyli, którego zaczęto już wtedy nazywać Bazyliszkiem ze względu na powtarzającą się w opowieściach cechę - kontrast kruchej postaci i ogromnych, nieludzkich oczu. To w nich każdy z odwiedzających chłopca w jego norze pod brukiem Jezuickiej przeglądał się jak w zwierciadle, dostrzegał swoje najpodlejsze cechy i - co było najbardziej przerażające - wszystko, do czego byłby zdolny w obronie samego siebie.


Przychodzili do jamy działający już wtedy Poszukiwacze Prawdy - o świecie, o samym sobie - bo choć dygotali ze strachu, ciekawość była silniejsza. Znajdowano ich potem nocą - półżywych, z obłąkanym wzrokiem, zwiniętych w kłębki pod murami kamienic. Jedne tylko odwiedziny nie skończyły się w ten sposób i przerodziły się w szczerą przyjaźń. Dwoje szewskich dzieci, przybyłych do miasta wraz z ojcem, który obejmował właśnie schedę po ojcu Bazyliszka, nie widziało w swoich odbiciach nic z rzeczy, o których krążyły legendy - tylko zaufanie i wiarę. Odwiedzały go niemal codziennie. Do czasu, oczywiście.


Nie potrafili sobie potem przypomnieć, co się wydarzyło pomiędzy nimi, grunt, że tamtego dnia weszli do jamy skłóceni. Krzyk, którym zaalarmowali miasto, wybiegając na ulicę, był tak przeraźliwy, że poruszył samego burmistrza, zasiadającego na wysokim drewnianym krześle przy ratuszu. Pod pręgierzem więzień czekał na wykonanie wyroku za gwałty i morderstwa. To właśnie jego wysłano do jamy, którą dzieci wskazały drżącymi ze strachu rękami.



Ubrano go w konstrukcję ze zwierciadeł - każda kamienica ofiarowała przynajmniej jedno. Niepotrzebnie. To, co skazaniec zobaczył w oczach Bazyliszka, nie przeraziło go ani trochę, zbyt dobrze siebie znał. Kiedy wyszedł z jamy z rękami umazanymi po łokcie we krwi, okrzyknięto go bohaterem.

4.04.2008

Krzysztof W. otwiera szufladę

Podobno 90 procent kurzu to ludzki naskórek. Skąd więc biorą się grube, białe, puchate warstwy w mieszkaniach, których nikt nie odwiedza?

Krzysztof stał w otwartych drzwiach zdumiony. Nie mógł znaleźć w sobie tyle odwagi, żeby poruszyć się choć o krok. Pokój, na który otwierał się niewielki korytarzyk, był zabałaganiony - pod drewnianą ławą stojącą na środku książki piętrzyły się w kolumnach, gotowe do zapakowania w kartony walające się tuż obok. Na starym, zdezelowanym tapczanie spały pokulone swetry i szaliki niekończącej się długości, nad tym wszystkim jak maszt odarty z żagla sterczał wbity na sztorc srebrny drut z zieloną kulką na końcu. Na podłodze obok leżał duży kłębek połączony z tapczanem nicią-pępowiną uniemożliwiającą ucieczkę. Na ławie i komodzie pod ścianą stały fajansowe kubki, ponadgryzane z niecierpliwości w oczekiwaniu na wyjazd. Podarte w strzępy gazety dookoła niektórym z nich zdążyły już wypełnić wydatne brzuszyska.

Na oknie wychodzącym na podwórze żałośnie żółciły się pomarłe paprocie, których niesforne liście oderwały się od suchego paprociego kręgosłupa i zapaprały dywan. Wyglądało to jak piaskowy wał przeciwpowodziowy - antidotum na nieszczelne okna. Wiatr wciskał się nimi do środka i poruszał nieznacznie poszarzałą firanką na tle granatowiejącego coraz bardziej nieba.

Kiedy Krzysztof opadł ciężko na tapczan, w górę uniósł się leniwy tuman kurzu, rosnący w pokoju jak dym papierosowy w płucach rozsmakowanego palacza. Nie kaszlnął.

Na ścianach wisiały dziesiątki pamiątek po wyprawach własnych i opowiedzianych - zdjęcia, ususzone kwiaty i kawałki kory brzozowej, sznurki niezrozumiałego przeznaczenia, widokówki z zagiętymi rogami, a pomiędzy tym wszystkim - skrawki kartek z cytatami z książek, które prawdopodobnie leżały teraz pod ławą.

Powoli o parapet rozpukał się deszcz, rozpłukał po szybach i rozpłakał na dachu ganku, biczując go powracającymi strugami coraz ulewniej. Wiatr huczał w kominie, jakby za wszelką cenę chciał się dostać do środka i narobić jeszcze większego bałaganu. W głowę Krzysztofa wsiąkały jedno po drugim wspomnienia boleśnie obce, jawiące się mu przed oczami w formie pachnących obrazów i płochych dotknięć. Nie otwierając oczu wyczuwał na swoim lewym ramieniu rozszerzające się ciepło czyjegoś bezimiennego ciała, tulącego się do niego z zaufaniem wpędzającym go tylko w zakłopotanie, że to nie o niego w gruncie rzeczy chodzi, że przypadkiem... Świt wkradał się nieśmiało szparą pod drzwiami i cicho piął w górę po przeciwległej ścianie. Rozszczepiony na kilka promieni wachlarza zachwycił ją - krzyknęła coś i przewróciła się na drugi bok. Włosy przesypały się za nią szumnie, prosto na jego twarz. Nie lubię Twoich włosów na mojej twarzy, nie lubię...

Mieli tam komodę z wytartym blatem, który zawzięcie polerowała, mówiąc coś o wskrzeszaniu umarłych, zawsze tym samym płynem. Czuł jeszcze jego zapach, kiedy otwierał górną szufladę. Na wklęsłym dnie pod ubraniami bez barw i ciepła leżała korona ze sztucznych liści, rogata i ogromna. Pasowała jeszcze. Podniósł wykręcone w wyuczonym geście ręce do góry... Dajcie mi brawo, łaskawie - namalowała go kiedyś pośród cienistego lasu w tej koronie, to musiał być środek czerwca, bo nie marudził przy pozowaniu... nie pamięta, żeby marudził... Nie lubię Cię malować, marudzisz jak stara baba... rzadko malowała, coraz rzadziej... potem w ogóle. A co złe, to ja naprawię...

Zapachniała mu scena. Odgarnął dywan z wypaczonych, lśniących desek, przywarł do nich i leżał tak bez ruchu. Na suficie tańczyły cienie. Ona też tam była, w jasnej sukience. Wtedy była w jasnej, długiej sukience, tak piękna wśród publiczności, że na chwilę stracił pewność - czy to on, czy ona gra rolę. Zaśmiała się do kogoś obok. Zaklaskać?

Ogromna publiczność za oknem gromkimi brawami dziękowała za występ, był pewien, że to jej występ, taniec malarki na białym suficie... czy Pani wie, że to moja narzeczona? Kołysało się w nim wszystko, mieszały się smaki z kolorami, był pewien, że czuje na języku jej błękit, że dotyka różowości jej chmury.

Nad ranem ktoś głośno i długo pukał do drzwi, zanim Krzysztof podniósł się obolały z podłogi i otworzył. Na progu stał mężczyzna ze stacji, z książką w ręku.

- To pan tu? - zapytał, poprawiając okulary opadłe z niedowierzenia.

Otoczeni woalką herbacianej pary snującej się z wąskiego dzioba imbryka wymieniali spojrzenia, mężczyzna ze stacji opowiadał powoli o swojej pracy, o miasteczku, o zmianach, o tym, że wyjechała.

- Nie, od dawna tu nie mieszka. Kazała zostawić wszystko tak, jak przed jej wyjazdem, mówiła, że się wszystko do czegoś jeszcze przyda. To nie ruszałem. Czasem tylko biorę książkę jakąś do poczytania na stacji, bo do nas rzadko ktokolwiek pociągiem przyjeżdża. Na początku jeszcze myślałem, że może ona wróci, może się wszystko jakoś splecie razem. Co najgorsze - przestała malować, zostawiła obrazy, pędzle. Powiedziała, że już jej niepotrzebne. I wyjechała za nim na drugi koniec Polski, a to był aktor, wie pan, przystojny, wysoki... Aj, jak ona go kochała! Żeby każdy tak w życiu kochać mógł, wie pan. Tylko czasem, jak tu przychodzę, jakiś taki potworny smutek czuję, że zaraz muszę wyjść. Pan nie wie, dlaczego?