28.02.2008

Inga na ulicy Freta

Odkąd pracuje w wydawnictwie, nie była tutaj. Nie ma na to czasu, a może i ochoty. Nawet przesądy mówią - czasem lepiej nie wracać.

W dzieciństwie, pachnącym dojrzewającym bzem i orzechami laskowymi rozłupywanymi na nagrzanych słońcem kamieniach, nie wierzyła w mrukliwe deklaracje dorosłych - czasu cofnąć się nie da. Raz zakończone życie nie wróci już pod błyszczący pancerzyk żuka, wierzgającego jeszcze chwilę temu swoimi sześcioma nóżkami w nadziei połaskotania słońca. Raz zmiecione nawałnicą zboże nie podniesie się spomiędzy błyszczących pereł gradu, których - stopniałych w zagłębieniu dziecięcej dłoni - nigdy już nie nawlecze się na sznur. Ziołowy wianek puszczony z mostu na rzekę nie wróci już pod ten sam most, choćby się czekało na niego razem z przyjaciółką do późnego wieczora, do pierwszej gwiazdy. Co do przyjaciółki - cóż przyjaźń...?

Nie wierzyła wtedy. A przecież stoi na Freta i wie dobrze, jak dawno jej tu nie było i dlaczego. Okna tego mieszkania były teraz otwarte na oścież, przeciąg wydął firankę w ażurowy spadochron unoszący się nad głowami przechodniów. Nigdy przedtem schody na górę nie wydawały jej się tak strome. Przystanęła w połowie i chwyciła zimną, wyślizganą poręcz. Pomiędzy ukośnymi liniami schodów tworzył się wąski komin, w który spuszczało się z samej góry szklane kulki. Musiały nie być ze szkła naprawdę, skoro nigdy się nie tłukły, wzlatywały jeszcze na wysokość pierwszego piętra i spadały znowu. Niektóre leciały szybciej. Niektóre nie odbijały się wcale, tylko toczyły wzdłuż ściany, trzeba ich było potem długo szukać, bo na parterze egipskie ciemności. Ale na tej wysokości, na której teraz stała, w lecących kulkach odbijało się światło z góry, z witrażowego okna, na jedną chwilę stawały się płonącym kwiatem, kroplą tęczowego deszczu, czymkolwiek.

Długo czekała pod drzwiami, zanim odważyła się zapukać. Wzniesiona w górę ręka z zaciśnietą pięścią zdążyła już zdrętwieć, gdy za drzwiami miałknął przeciągle kot. Nigdy nie było tu kota.

- Dzień dobry - rzuciła Inga, uśmiechając się szeroko do maleńkiej, szarej kobiety spowitej w papierosowy dym - Pani mnie nie pamięta... Mieszkałam tu kilka lat temu.
- Nie pamiętam, rzeczywiście. Ale proszę do środka - tu próbowała zrobić krok do tyłu, ale tuż za nią stał ogromny, popielaty kot, zamierzający właśnie wymknąć się za drzwi - Psiiiik! Cholerne kocisko... - odgoniła go nogą- no proszę, proszę.

Były tam dwa bardzo niewielkie pokoje, w tym jeden z kuchnią, a właściwie czymś, co miało tę kuchnię zastępować. Drewniane karnisze nad oknami ugięły się od ciężkich, burych zasłon sięgających aż do podłogi, zmarszczonych po bokach jedynego jasnego przedmiotu w tym pokoju- firanki falującej nad ulicą. Któregoś ranka powiedziała, że nie lubi metalowych karniszy, bo kojarzą jej się... z czym to one się kojarzyły? Nie ma pojęcia. To był zresztą jeden z pomysłów pod tytułem "Inga marudzi", on musiał wtedy jakoś zareagować. Kiedy wróciła wieczorem, wisiały już drewniane, na co nie zwróciłaby pewnie uwagi, gdyby nie jego obolała ręka, na którą upadł, którą trzeba było bandażować. Nikt tak nie umiał bandażować. Jodełka w jej wykonaniu była niemal dziełem sztuki. Potem nosił ten bandaż jeszcze przez tydzień, żeby jodełki nie zniszczyć.

W drugim pokoju szara kobieta zachowała ich łożko, szerokie na półtorej osoby - zbyt ciasne dla dwóch, za duże dla jednej. "Kiedy śpię tu bez Ciebie - mówił - na prawym brzegu śnią mi się kobiety. Mają długie suknie i nic nie mówią, tylko szumią... jakby nasz las szumiał, wiesz?". Jakby nasze jodełki. Żałosne.

Herbata była diabelnie mocna, szara kobieta musiała nasypać ze dwie łyżeczki, więc Inga poprosiła jeszcze o cukier. Nie słodziła herbaty, to była ich wspólna zasada. Pili wtedy pierwszą zieloną herbatę razem i on nie miał w domu cukru... było mu może głupio, pamięta, jak się zaczerwienił, ale pewien siebie powiedział, że nie słodzi, bo tylko wtedy herbata ma smak, kiedy się cukru nie dodaje. I rzeczywiście miała smak. Rano, kiedy od niego wychodziła, czuła jeszcze w ustach trawę, a z tyłu języka - gorycz.

- Może pani chce z powrotem tego anioła, który wisiał nad łóżkiem? - zapytała szara kobieta, kiedy w szklankach zostały tylko fusy do połowy wysokości - Nie, żeby mi się nie podobał, ale odkąd ona umarła, nie znoszę aniołów.

Był nieduży, ale bardzo kolorowy. W leśnej gęstwinie wił się stromy potok, nad którym przerzucono dawno temu kładkę, teraz już zmurszałą i pewnie chybotliwą. Jakby nieświadome niebezpieczeństwa dzieci - chłopiec i dziewczynka, przechodzą na drugi brzeg. Ona ma różową sukienkę w kwiaty sięgającą do kolan, chłopiec - szelki. Trzmają się za ręce. Dominantę kompozycyjną stanowią jednak nie dzieci, ale - jak to zwykle w tej scenie - archanioł, ogromny, z białymi skrzydłami.

Inga nie pamiętała tego obrazu. Pomyślała, że gdyby malowała go teraz, zostawiłaby tylko dzieci trzymające się za ręce, bez anioła.

15.02.2008

"Inferno"

Na obiad w barze "Inferno"
Podano mi rozpacz z lucerną
Na moje własne życzenie,
W zestawie zdobnej w jelenie.

Lecz zanim donieśli widelce
Zmieszać zdążyłam się wielce
Bo przy sąsiednich stolikach
Czym innym żywiła się klika:

Pod oknem z ozdobną firanką
Pan łykał rozkosz z kochanką;
Panna tuż obok wejścia
Rozgryzła możliwość zamęścia;

Para w pokątnej ciemności
Lizała tort wzajemności
I nawet ksiądz pod dymiącą świecą
Smakował radości co nieco.

Spojrzałam w kartę raz jeszcze
I nagłe opadły mnie dreszcze
Bo chociaż inni nie poszczą,
Wybrałam potrawę najdroższą.

Wodząc oczami dostrzegłam z dala
Podłego sprawcę - zachwalał
Kolejnej bezbronnej kobiecie
Bezsenną noc w galarecie!

Lecz zanim zerwałam się z krzesła
Cała w stanowczych protestach
Uległa namowom kelnera
O nienagannych manierach.

Doradzić wszak łatwo, jak wiecie,
Głodnej i ufnej kobiecie.

10.02.2008

Krzysztof W. znajduje klucz

Nie pamiętał tej drogi dobrze. Tymczasowo musiał zaufać prowadzącej go ścieżce, która wiła się samotnie pomiędzy wysokimi i gęstymi zaroślami. Szybki spadek, wolne podejście, długi skręt w lewo, strome podejście, szeroki skręt w prawo, znów w górę, potem w dół... Kiedy po kilkunastu minutach Krzysztof przystanął, by złapać oddech, nie potrafił już określić, w którym kierunku jest stacja. Nie wiedział też, jak wysoko udało mu się wdrapać. Prawie podjął już decyzję, by zawrócić- nie tyle zmęczony, co zawiedziony niespełnieniem swoich oczekiwań, gdy ścieżka wyprowadziła go na utwardzoną drogę w nieco bardziej otwartej przestrzeni. Widział znaczną część nieba. Chmurzyło się.

W wiosce zbyt dużo się zmieniło od czasu, kiedy wyjeżdżał z niej po raz ostatni. Nie mógł teraz bez cienia wątpliwości powiedzieć- tak, to tu! i z czystą radością, w półpodskokach, przemierzyć odległość dzielącą go od tamtego domu. Zagubił mu się on zupełnie pośród nowych, kolorowych budynków, wypielęgnowanych ogródków pieczołowicie odgrodzonych od siebie nawzajem, asfaltowych ścieżek, których dawniej tu nie było. Musiały powstać jak odnogi rzeki zbyt obficie zasilonej wodą z topniejącego lodowca- chaotyczne, nierówne, poszarpane. Każde z tych odnóży miało swoją nazwę, obcą, gryzącą go w uszy, zacierającą jeszcze bardziej obraz tak jeszcze przed chwilą wyraźny... Roześmiał się na swój dziecinny odruch- odwrócenia się w stronę lasu. Jeśli wejdzie się ponownie do pokoju, z którego przyszliśmy, na pewno przypomni się rzecz, po którą się weszło... Zamknął oczy i próbował przez chwilę iść w ten sposób, kierując się tylko układem ulic, który miał przed oczami. O mało nie wpadł pod nadjeżdżający samochód.

Krążył. Czasem uszedł już dość daleko, prawie pewien, że trafił na właściwą drogę. Nic z tego. Niezamierzenie wracał wciąż do głównej ulicy, przy której stał maleńki drewniany kościółek i sklep oblepiony kolorowymi szyldami. I był jeszcze bar, do którego wszedł ostatecznie zrezygnowany, by zamówić kufel piwa. Albo ze dwa. Raczej dwa.

Starsza kobieta stojąca za barem przyglądała mu się uważnie i na mgnienie oka spotkali się wzrokiem, kiedy Krzysztof, osowiały jeszcze bardziej od puchnącej mu w ustach piany, podniósł wreszcie głowę znad stołu. Zaczął wątpić, czy przez przypadek nie pomylił miejscowości. Mógł przecież być tu kiedyś, może nawet z nią, na jednej z tych niekończących się wycieczek, czy... jak ona to nazywała... wypraw. Nie, jakoś inaczej. W każdym razie- mogła przecież mieszkać w zupełnie innej wsi, a pamięć po prostu płata mu figla. Bardziej niż możliwe.

Spojrzawszy ponownie na barmankę jeszcze raz spotkał się z nią oczami, ale znów tylko na chwilę. Poczuł się obserwowany i nieswój, wyszedł więc na zewnątrz. Wyciągnął papierosy.
- Daj Pan zapalić... - mruknął siedzący pod płotem chłopak, najwyżej czternastoletni- no przecież nie za darmo. Opowiem Panu straszną historię o naszym kościele. Prawdziwą.
Wyciągnął paczkę w stronę chłopaka, który błyskawicznie zerwał się z ziemi. Krzysztof ledwie zdążył cofnąć rękę.
- Najpierw opowiedz.

Nie bez trudu, bo od zakrystii, dostali się do wnętrza pogrążonego w ciemnościach i przepełnionego wonią butwiejącego drewna. Burzowe chmury zbierające się na zewnątrz kościoła zasłaniały resztki słabego światła. Mimo to, zanim chłopiec zaczął opowiadać - pozostawił sobie bowiem chwilę na wprowadzenie gościa w odpowiedni nastrój - Krzysztof dostrzegł obraz z lewej strony ołtarza z wizerunkiem jakiejś świętej i rozpoznał w nim jej pracę.

- Tamten obraz... - powiedział czując, że zasycha mu w gardle.
- No, tamten... Pan zna tę historię? - chłopak był widocznie rozczarowany.
- Nie, to znaczy nie wiem, ale kto go namalował? To znaczy, wiem, kto, tylko- gdzie ona mieszka?
- Już nie mieszka tutaj. Wyprowadziła się - mruknął chłopak, podchodząc bliżej do obrazu i wkładając ręce do kieszeni - Ale dom nadal stoi pusty. Mogę Pana zaprowadzić.

Poszli więc szybko, krok w krok, co leżało w naturze chłopaka, natomiast natura Krzysztofa dopiero sobie tę umiejętność przypominała. Źle poszedł na początku- trzeba było przy szosie skręcić w lewo, potem długo, długo nic, potem...

Gdy otworzą miasta wrota,
trzymaj się lewego płota,
potem- co by się nie działo,
błota przebrnąć musisz cało...
potem w wysokiej leszczynie
znajdziesz drogę ku...

Ułożyła na tę drogę wierszyk, bo sam nigdy nie pamiętał.

Kiedy dotarli pod furtkę, Krzysztof wcisnął swojemu przewodnikowi całą paczkę papierosów w rękę i odprawił go. Chłopak próbował coś jeszcze powiedzieć, ale Krzysztof machnął ręką, by go uciszyć. Nacisnął klamkę, ugięła się ze zgrzytem. Ani drgnęła.
- Nie ma jej, mówię panu. Nikt tu nie przyjeżdża od lat. Ej! Proszę pana! - gówniarz szarpnął go nawet za rękaw - Wariat...

Krzysztof długo przyglądał się domowi spod bramy. W końcu uwierzył, że może mieć jakiś klucz, który by pasował. W końcu to są typowe zamki... może? Wyciągał kolejno większe, mniejsze, mniej i bardziej zardzewiałe z tylnej kieszeni swojej teczki. Jeden z nich, przewiązany strzępkiem błękitnego kordonka, po chwilowym oporze wpadł do środka zamka. Krzysztof tak bardzo to ucieszyło, że nawet chciał zaprosić swojego wybawcę do środka na herbatę. Ale chłopaka już nie było.

5.02.2008

Inga wychodzi na spacer

rozpadało się. można było mieć jeszcze chwilę temu nadzieję, że przestanie, ale uderzające o brezent parasoli krople stawały się coraz cięższe. Oczywiście- jeśli się miało parasol. Szelest foliowych płacht ponad głowami uwijających się kramikarzy usiłował przekrzyczeć chlust całych już chyba wiader wychylanych z nieba. Z tego dziwacznego sporu o pierwszeństwo wykluł się jazgot niesamowity, zagłuszający zarówno rozmowy do niedawna spacerujących, jak i niecenzuralne okrzyki sprzedawców. Nasiąkające coraz bardziej migotliwe bluzki, spodnie z ćwiekami i nawet skórzane rękawiczki we wszystkich odcieniach zdawały się mnożyć jak grzyby, wciąż wymykały się spod nakrycia. wiatr pomagał.

ogromny pies, przypominający teraz bardziej nienaturalnych rozmiarów mop niż żywe stworzenie, postanowił zatrzymać się na krótkotrwały zabieg trzepania futra dokładnie pod nogami Ingi. Właścicielka, ciągniona przez mop na gustownej czerwonej smyczy rzuciła się przepraszać, ale Inga nie słyszała z tego ani słowa. Prawdę mówiąc, pies zajął jej uwagę na tyle jedynie, by wybrała najkrótszą drogę ominięcia go. Potem ruszyła przed siebie. Właścicielka mopa oburzona takim poziomem ignorancji, choć jeszcze przed chwilą gotowa była w geście pojednania zamienić się z Ingą kostiumami - teraz rzuciła za nią garść inwektyw i odeszła w swoim kierunku. Oto wdzięczność za próbę bezkonfliktowego wybrnięcia z trudnej sytuacji - mogłaby teraz pomyśleć Inga i roześmiać się, albo zasmucić - cokolwiek.

Mijane wystawy i stragany migotały po obu brzegach jej pola widzenia, rozszarpując poszarzałą jezdnię z chodnikiem na barwne, mokre strzępy. Czy dałoby się je jeszcze pozszywać w efektowną suknię? Na obwódki rękawów można by odciąć skrawek siniejącego ponad ulicą nieba, pasowałoby do oczu. Odcinające się od chmur artretyczne gałęzie mogłyby posłużyć za rzucik- element niepokoju na lewym skosie. Materiału starczy pewnie na bardzo szeroki klosz spódnicy, spadając z góry można by zakryć nią połowę świata, zabawić się w noc. Móc ugasić wszystkie światła mocą swojego tylko upadku, nawet z niewysoka!

Inga odrzuciła głowę do tyłu, trochę z rozkosznej pokusy tego egoizmu, trochę z ciekawości, czy deszcz spada na tyle na wolno, by mogła dostrzec poszczególne krople i zamrozić je oddechem. Włosy przykleiły się jej do szyi, wyznaczając ścieżki okręcającemu się wokół niej deszczowi. Na pewno tak mu łatwiej spływać w dół. Ile to musi kosztować wysiłku - owinąć sobą wszystko dookoła, wniknąć w każdą skrzętnie ukrywaną tajemnicę, każdą niedostrzegalną warstwę złożonych zjawisk. Jak długo przedtem trzeba się kumulować w sobie, unosić ponad wszystkimi, naburmuszać, kondensować --- a potem zebrać na odwagę i trach!w najmniej oczekiwanym momencie rozerwać się na tysiące części i opaść... a wszystko tylko po to, by poznać człowieka głębiej. Trzeba to w końcu docenić! Nie chować się po bramach, pod parasolem, w ciepłych kawiarniach! Inga z impetem wskoczyła nawet w sam środek kałuży, by dopełnić dzieła. I zapewne poszłaby dalej przed siebie, kto wie, dokąd, gdyby kałuża nie postanowiła zatrzymać jej w sobie.

W szamotaninie Inga straciła lewy pantofel i patrząc na niego, jak powoli zanurza się w błocie, doznała niemiłego uczucia, że zdarza jej się to nie pierwszy raz - ale nie wie, czy na pewno drugi, a jeśli drugi, to kiedy wydarzył się pierwszy i dlaczego dotąd o tym sobie nie przypomniała? Próbowała na wszelkie sposoby odszukać w pamięci ten moment, ale natarczywie powracało tylko jakieś przedstawienie Snu Nocy Letniej - widziała Puka w końcowej scenie, wijącego się dziwnie na tle wznoszących się reflektorów... ale skąd akurat ten pantofel? Oprócz Puka Inga pamiętała tylko jakiś odcień nieznanej jej dzisiaj radości, jakąś absurdalność pokroju utkwionego w błocie pantofla... i ulicę Freta. Nic chyba jeszcze wtedy nie rozumiejąc, po prostu wyciągnęła but z kałuży i ledwo wcisnąwszy w niego stopę, pobiegła w przeciwnym kierunku.