30.09.2009

uczynki miłosne względem ciała

chorych nawiedzać. ostatnio zauważyłam ten fuckup - powinno być: chorych i samotnych. a może nawet samotnych i chorych. to też jest względem ciała.

w świecie, gdzie symulakra mają dowody osobiste, ba! nawet numery KRS, nie muszę już czuć zażenowania, gdy przypadkiem przyznaję się do przypisywania przedmiotom duszy. przedmiotom, a zwłaszcza lalkom i pomnikom, choć to zupełnie inna kategoria bytów. marionety i pomniki mają swój własny, nieprzystawalny do naszego, rodzaj samotności. i właśnie dlatego przykazanie "samotnych nawiedzać" (na wypadek, gdyby istniało)* wypełniam poprzez regularne podsiadywanie w miejscu, na które pada krótki wzrok bolesława, a właściwie aleksandra. alexandra.

jego przetasowania imion też nie są, jak mniemam, od czapy, tym bardziej, że alexander stoi tam nie dość, że samotny, to jeszcze łysy. najbardziej przeszkadza mi to, że zaklęto go akurat w tym momencie, gdy pilnie przypatrywał się czemuś, co być może nawet nie było chwilowe, a jednak przemijające. potem to coś beztrosko wyparowało z tygla czasu i zostawiło alexandra w pozycji wówczas prawdopodobnie uzasadnionej, ale dziś - właściwie, nie bójmy się tego słowa, idiotycznej.

żal mi go. dlatego siadam tam, gdzie pada jego spojrzenie, pomiędzy tandemami młodych ciał, i monoklami ciał starych, żeby go uzasadnić. jeśli chodzi o marionety i pomniki, to by było na tyle.

według tego samego schematu należy odbywać nawiedzanie samotnych o zbliżonej do nas formie bytu. tych, których nie tylko nikt nie zaklął w wieczność, ale których co noc budzi pożądanie takiego zaklęcia. oprócz zajęcia miejsca, w które się uporczywie wpatrują, należy także podjąć trud rozmowy.

właściwie tylko początku rozmowy, bo potem to już samo leci. jak odkręcanie kurka z wodą. albo z winem.

28.09.2009

marianna znów

budzi mnie skręcona w powróz jęku na kafelkach regularnym jak tykanie zegara rozpadem na żołądek przełyk i struny głosowe (a pisząc to, myślę, czy to jest dobra kolejność – i nie korzystam tu z wiedzy a priori, siedząc pod kołdrą wydaję z siebie cichutki dźwięk a potem przełykam cichutki dźwięk a potem przełykam i zastanawiam się, co jest niżej) aplikuje mi go za pomocą podkręcającej się samoistnie kroplówki, mącąc i tak dość czarną toń snu nagle

wbija mi czekan gdzieś w okolicy zrostu siedmiu żeber z lewej i siedmiu z prawej strony (a pisząc to, myślę, ilu dokładnie – i nie korzystam tu z wiedzy a priori, wsuwam rękę pod kołdrę i liczę, ile ich się zrosło w tym miejscu, w którym ona wbija mi czekan) i opierając się całym ciężarem ciała (nie miej jej tego za złe – tak właśnie człowiek się opiera, gdy wisi nad przepaścią) próbuje się wydostać na grań ściągając mnie nisko nisko niżej. nie odcina się liny ale

popełniła błąd założywszy, że ja jeszcze mam ciało – odmarzają mi dłonie stopy robią się czarne do łokci do bioder jestem kadłubkiem ale to by jej wystarczyło więc czernieje mi także centrum krocze brzuch i serce aż po samą szyję (gdzie są struny głosowe i to miejsce, które tak lubi całować, podczas powrotów z Końca) a wszystko to tylko po to, by jak najdłużej ochronić mózg, jak najdłużej pozwolić mu pracować, całe ciało składa się w ofierze, by mógł do końca być szarym galaretowatym żałosnym trzęsącym się impulsem elektrycznym, w przeciwnym razie grozi ci utrata wyników pracy

jak dobrze jak to dobrze się składa myślę nienawidzę boję się boję to są akurat verba - dzięki temu są rozciągłe w czasie i choć nie pamiętasz początku mają swój koniec kiedyś na pewno mają swój koniec ale dziś możesz mi zaufać

nie usłyszysz nawet ryku koguta za przepierzeniem świtu jeśli zatkasz sobie kołdrą uszy, a jeśli zatkasz usta

24.09.2009

sezon na sezony

Mógłby to być piękny Dzień, z przyszłości przebiegający do zwartego szeregu dni minionych po karmelowej nitce liczydła.

Mogłaby rozpostrzeć parasol dobrego nastroju nad swoim cieniem. Skoro tak czy inaczej zamierzała dogonić pięknego Dnia (aby choć raz skrobnąć mu marchewkę), spełniłaby tym samym przynajmniej jeden dobry uczynek: byliby razem - Dzień i Cień.

Trzeba Ci wiedzieć, że w pudełku, z którego wyjęłam ją o świcie, jeden dobry uczynek stanowi absolutne minimum, by móc w ogóle pomyśleć o śnie.
--------------------------------------------------------------
Sen o pięknym Dniu

piękny Dzień piękny Dzień piękny Dzień

- Czy jestem w tym śnie szczupła?
- Czy szczupła! Co za pytanie! Ba! Jesteś wręcz LAKONICZNA W SWOJEJ MATERIALNOŚCI. Jesteś w nim zmorą histopatologów, boginią hut szkła, ciekłym azotem w warunkach pokojowych! Ale nie wiem, czy ten stan się długo utrzyma: mówiąc szczerze, widzę na horyzoncie... czy to możliwe [mruczy, przecierając binokle rąbkiem płaszcza] kto wie, może to i dysplazja.
- Eksplozja? [powstrzymując łzy]
- Trudno się dziwić, Droga, wskazówka za wskazówką na przyjęcie chodzi, trzeba się będzie z tym jakoś pogodzić.
---------------------------------------------------------------

Nie mogła więc zasnąć. Kręciła się z kąta w kąt, jak wiatr w stodole, aż w końcu wyszła z siebie, by brodzić po opustoszałych polach.

- Żyjemy na ściernisku idei... [wyraźnie słyszałam jej głos pomimo natarczywego szelestu kartek]
- Ale powiesz tak, i to nic nie zmieni. To znaczy: oni wszyscy niby wiedzą, co to ściernisko (a jeśli nawet nie wiedzą, wpiszą to w google i już będą wiedzieli), potrafią podać całkiem gładką definicję ścierniska, może nawet wypowiedzianą pełnym zdaniem i z dystyngowaną intonacją, ale - miej litość - kto w dzisiejszych czasach naprawdę rozumie, czym jest ściernisko?
- Masz na myśli...
- Właśnie taką sytuację, że ty mówisz:

ściernisko

a ich już, już swędzą kostki od zadrapań na skórze
i przestrzaszają się OCH nie na żarty, gdy skowronki wylatują im niemal spod stóp!

- Niewielu jest dziś takich.
- Ot co, Droga, nic trafniejszego: niewielu jest dziś takich! Wymyśl jakąś aktualniejszą metaforę.
- Może... że żyjemy pośród SPAM-u idei?
--------------------------------------------------------------------------

Mógłby to być piękny Dzień, z przyszłości przebiegający do zwartego szeregu dni minionych po karmelowej nitce liczydła. Ba! Mogłaby Go nawet dogonić, skrobnąć mu marchewkę, a potem niby przypadkiem przewrócić się z nim prosto w rów, po brzegi wypełniony pomysłami na wspólny wieczór pod osypującym się z nieba tynkiem gwiazd!

ale tak się nie stało. nie pytaj mnie dlaczego, nie wiem.

najwyraźniej nadchodzi już sezon na sezony, czyli czas, w którym głównym posiłkiem jest fabułka z masłem, i to w wersji nie buffa już nawet, a seria.

22.09.2009

dziadek w kartonach



Jesień złowieszczy swoje nadejście, wydymając firankę w moim niepokoju pośród Saskiej Kępy. Smolisty kocur z błękitną - dla niepoznaki - kokardką wskakuje na zewnętrzny parapet i przymilcza się do dłoni, którą wystawia Marianna, by zaczerpnąć nieco chłodu. Chwilę później, dławiąc się powstrzymywanym śmiechem, nakłada mi go pędzlem na policzki.

- Dawaj, wstajemy.

Podróżowanie samochodem z klimatyzacją ma jedną niewątpliwą zaletę: uniemożliwia przemieszczanie się w przestrzeni. Tak. A może raczej: czyni je niemożliwym, sprawia, że gdy u celu podróży uchylasz drzwi, czujesz na skórze zupełnie inną rzeczywistość niż ta, z której wyjeżdżałeś. Podróż przestaje być podróżą, jest modulacją "z" "do", z malowniczą pustką krajobrazów pomiędzy tonacjami; pustką widoków zaokiennych, które są Ci obce, bo nie wgryzają ci się w skórę, nie wciskają w nozdrza, nie drżą w uchu. Pozostajesz wobec nich, a może raczej: im, bezczelnie obojętny. Jedź sobie, gdzie chcesz.

W fotoplastykonie samochodu słuchamy bałkańskiej muzyki i udajemy, że to też jest w porządku. A pamiętasz, tato, jak wyjechaliśmy pewnego razu w góry i postanowiliśmy po dłużących się rozmowach w końcu przestać kłamać: opuściliśmy szyby, włączyliśmy orkiestrę mikołajową i zwolniliśmy, aż nam zgłupiał prędkościomierz? Toczymy niezwykle poważne rozmowy o życiu moich nieco doroślejszych rówieśników, a zaznaczyć należy, że "nieco doroślejsi" nie znaczy nic ponadto, że bardziej gorzcy i częściej wygłaszający pretensje. Słusznie zauważasz, że ich rozmowa też jest kłamstwem w tej przestrzeni - łąka, którą przecinamy z furkotem, zagłuszyłaby nasze słowa, gdyby jej tylko na to pozwolić.

Uchylamy drzwi w pełnym mroku, wyciągam stopę i dotykam ciemności, która zaraz wpełza mi pod ubranie z poszumem potoku: jesteś. Jestem.

Dziwią się, że nie chcemy z nimi oszukiwać. Zabieram Mariannę i idziemy topić się w słońcu i strumieniu, w strumieniu słońca, w słońcu strumienia, przytykamy nos do świeżo ściętych klocków olszyny i zstępując ze wzgórza wchodzimy w miasto.

- Kupi pan za dwa złote?
- Pokaż, chłopcze, co tam masz. Ale to dla dzieci jest.
- Książka jak książka.
- O, patrz: napisano - siedem lat. Kto mi to kupi? Wezmę toto i będzie leżało w kufrach - o
(tu pokazuje ręką na kartony stojące nieopodal, pełne niemieckich albumów o niczym, Wenn jemand krank ist in der Familie, kogo to obchodzi)
- No to chociaż złoty pięćdziesiąt...

Chciałoby się, żeby w całej tej scenie chłopiec proszący kupca był obdarty, a kupiec - wyższy o połowę i palący, na przykład, cygaro. Ale chłopiec wygląda lepiej od przeciętnego mieszkańca tego miasta, kupiec zaś - gorzej, przy czym - komicznie; Zdaje się, że taka jest poetyka tych targów, tak właśnie ma być: jak clowni, w za szerokich wojskowych czy łowczych spodniach, w czerwonej bawarskiej kamizelce, z napoleońskim nakryciem głowy. Dewizka bez zegarka, lub królik na dewizce; Zegarek z kukułką w kieszeni, baletki zamiast butów, pawi piuropusz przyklejony do paznokci. A na każdym stoisku, co też jest nazwą na wyrost, bo nie jest stoiskiem rozpostarte brudne prześcieradło lub stolik z oderwanym kółkiem (kiedyś, wiem to, lśnił zdrowym drewnem, a kobieta przepasana błękitną wstążką stawiała na nim ciastka i herbatę, zaciskam powieki) - jak w warsztacie kuglarza: kolonie przedmiotów pozbawionych przyczyny.

Nie wiem, po co chłopcu złoty pięćdziesiąt, ale właśnie o tylko tyle prosi, w dziwnym przypływie rozrzewnienia mam ochotę wyciągnąć je z kieszeni i zapłacić, ale wszystko mnie w tym rynku odciąga od dobra.

Obok, na ławce, siedzi kobieta o obojętnym spojrzeniu, ubrana też nieco nietak, jakby przed chwilą wyszła z pobliskiego kościoła, na stoliku drewnianym przed sobą (kiedyś, wiem to, lśnił zdrowym... zaciskam powieki) ma dokładnie trzy przedmioty: maleńką klepsydrę, nożyczki i poroże, z czego to ostatnie umieściła na dolnej półce (jako mniej ważne czy może - zawadzające jej, gdy spróbowała się oprzeć). Dwa kroki w lewo cały arsenał łyżeczek z herbami miast i miasteczek na zachód i południe od centrum rynku, obok - armia białych, porcelanowych kufli z błękitnym nadrukiem, przedstawiającym ludzi, którzy mówią w niezrozumiałym, twardym języku. Po piętnastu minutach w tym śmietnisku taniej pamięci staję jak wryta.

- Matko boska, rożek angielski - i od razu wyciągam do niego swoje lepkie łapska, dobre, lepkie łapska, które ratują kurczę od samotnej śmierci wśród cierni.
- Dziecinko, nie dotykaj tego rączkami, bo to jest kurewsko drogie.
- Skoro pan wie, ile to kosztuje - mówię, a głos mi się łamie, Ty idiotko, szepcze Marianna - to dlaczego pan to kładzie na klapach?
- A na czym mam, haha, kłaść? - pyta kupiec i zakłada swoje złe, brudne łapska pod śmierdzące pachy - na ziemi? Żeby mi tacy ludzie jak pani podeptali?

Płaczę. Idiotka - syczy Marianna.

A potem idziemy wąskimi uliczkami pośród porzuconych jak zabawki w olejnych ogrodach lukrowanych domków z wysokimi, martwymi oknami, ogrodzonych żywopłotem ze światłocienia, i widzę, że Marianna też płacze, że mogłybyśmy przecież odkupić ten świat za bezcen. Odkupić dziadka w kartonach, co prawda nie naszego, a jednak dziadka, za bezcen.

- Ale chwilowo nawet tego nie mamy, prawda?

Marianna kiwa spuszczoną głową.

[a w nocy śni mi się, że jestem seryjnym mordercą, czy może kimś na kształt sekretarki seryjnego mordercy, odwalam za niego kawał czarnej roboty: on porywa w pociągach i na stacjach kolejowych samotnych podróżnych, a potem ja gotuję ich w ogromnym kotle ustawionym pomiędzy torami. mieszam drewnianą łychą od brzegu do brzegu podbierając co chwila trochę czarnej mazi z dna - sprawdzam, czy już się rozpuściły wszystkie fragmenty płaszcza]

uzdrowiskowy dancing



wiesz gdy posuwamy się po parkiecie
czuję mam taki ciężki
życiorys twardy nabrzmiały w trzech
podpunktach chciała mnie
wykorzystać te twoje włochy jak
hetera żarła moją swobodę modliszka twoje
szyjsko moje myśli sny plany mapy żuła
trawiła wydalała a potem chorowała na brzuch
ciągle boli mnie boli mówiła a potem
na twoich udach taka czelność wyobraź

sobie śmierć jakby nie była
mi nic winna

16.09.2009

cytologia

kierunek w badaniach nad literaturą, zajmujący się ustalaniem, co kto od kogo podłapał.

13.09.2009

ojciec



nakładam kolejne warstwy fioletu
czerwień szarość i zachwyt taki
z miękkiego materiału dlaczego nie jesteś
tato

12.09.2009

anse kabanse szemrane romanse

- no, to musimy ustalić jakąś wspólną wersję.
- nie wiem, może, że "nic między nami nie było"?
- ale to wiarygodne jest?
- no nie wiem, spróbujmy - weź to powiedz...
- poczekaj, poczekaj. a przypadkiem nie "niczego"?
- niczego, może. "niczego między nami nie było". jakoś głupio.
- głupio-niegłupio, powiedz.
- sam sobie powiedz.
- a Asnyk nie napisał takiego wiersza? "Między nami nic nie było..."
- może i napisał, jebać Asnyka. no to na trzy cztery: ...

między nami nic nie było

- sztywno trochę, weź tak z większą emfazą następnym razem.

_________________________________________________________
*wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe.

11.09.2009

malinowe na tarcie

wiesz zaraz skończę
studia weź mnie i otwórz
mój indeks mam z historii literatury
same piątki przez wszystkie epoki
nurty prądy a ponadto z edytorstwa także umiem

korygować wszystkie fakapy złe końcówki i związki
frazeologiczne dlatego też zajmuję się
poezją jestem

nie uwierzysz zajebiście
sprawna językowo weź mnie
na stronie złap
za słówka a nawet trzymaj
za słowo to
i owo skoro
daję

10.09.2009

Drogi B.,

nie mogłeś mnie tam wczoraj widzieć - byłam wówczas na wysokiej połoninie, na Gocławiu, przekonałam się, że trzy przystanki od mojego magicznego domu jest koniec świata, na którym mieszka właściciel mojego mieszkania. I na początku chciałam go nienawidzić i bluzgać, bo było potwornie daleko...

i idę, i idę, pachnie botwinką, patrzę w lewo - pole dojrzałych buraków, przede mną światło - maryjka biało-błękitna z aureoliną zaplątaną z lampek jak gniazdem jaskółki, w końcu dom. Dzwonię. Podchodzi do furtki: to jest taki piesek, ale on pani nic nie zrobi. I ten labrador przy moich kolanach, myślę sobie - nie mogę się złościć. Dochodzimy do ganku, Ja przepraszam panią, że nie zapraszam do środka, ale ja mieszkam sam i mam taki okropny bałagan... I ten labrador, i ta ciemność, i on przelicza pieniądze, biorę odkurzacz, Tu rączkę urwałem, taki mam, widzi pani, talent... do czego się zabiorę, to psuję. Idziemy do bramy z powrotem, naprawdę przepraszam, że nie zapraszam do środka. I już idę dalej, trzaska furtka: a jak się w ogóle mieszka? bardzo przyjemnie, bardzo sympatycznie, mówię.

I mi ta ciemność staje w gardle i w oczach. Odkurzacz jest ciężki, ale nie aż tak.

Wracam do mieszkania, Dorota maluje w korytarzu Kuszenie Adama, opowiadam o tym, mój szanowny współlokator jednym okiem na mnie, drugim w notatki z filozofii zerkając, bo jutro egzamin ma z historii, bardzo poważny, po krótkiej pauzie przekłada podręcznik na drugi koniec biurka, mówi: Haha, tylko on, haha, i pies, haha, tylko on i pies, brzmi jak tytuł przygodowego filmu.

6.09.2009

ryby i dzieci

dzieci i welonki nie mają
głosu oprócz tych z haczykami i
tych na wenflonach
bo zawsze się wysłucha
złotego życzenia ostatniej rybki
a czasem nawet coś
tknie i wrzuci się
do rzeki
z powrotem

5.09.2009

biwak

czyham pomiędzy namiotami uchylonych tomików
na pierwsze znaczenie świtu ale to prawdziwe
bez namysłu które przyniesie ślina
na język