20.11.2007

myśl nad ranem, tuż po przebudzeniu

Nie, nie mogę iść na wykład profesora Śmierci na temat życia, bo w tym samym czasie mam ćwiczenia z profesorem Życiem ze śmierci...

15.11.2007

eufonia euforii/ euforia eufonii

Ochajmy.

Nie krępujmy się za-chwytem. Niech nas nie martwi niespodziewana reakcja otoczenia. Śmiejmy się i stukajmy obcasem nie w rytm, wydawajmy pieniądze na beznadziejne rzeczy.

Mówmy komuś, kto zawsze jest blisko: proszę- oto jesteś blisko, spójrz na to taktaktakitak i wiedz, że nie byłoby dobrze, gdyby było inaczej. Oj nienienie.

Rozklejajmy się. Jak przechodzony but, jak tapeta, jak tipsy z Rubikiem, bądźmy obciachowi.

obciachem jest cytowanie własnej poezji(sama poezja jest obciachem!), niewątpliwie, więc:

poza- chwycać

zachwyca mnie ta poza!
zakrzyknął

upadł pędzel
głucho tak!
jakby już nie chciał
mnie malować

stój tak! tak stój!
nikt tak nie stoi
jak Ty
w tej stoisz pozie!

pozwól! o Boże!
niech ją uchwycę
niechaj uchwycę tę pozę!

niech pan chwyta
krzyknęłam spod okna
nawet nie drgnęła mi powieka
nikt tak nie umie chwytać pozy
jak pozę chwyta pan
człowieka



niech trwa ten taniec chocholi, dopóki- znów autocytat- na głowie biret, nie beret. Potem trzeba będzie opracować sobie inną taktykę dobregożycia i zachowania godności, już teraz sama sobie współczuję, ile się narobię nad tym. Miski na głowie, czerwone rajstopy, holenderskie rowery w kwiatki, idiotyczne apaszki w paski, trwajcie, póki czas.

bo potem trzeba będzie robić tylko to, co nam się rzewnie podoba, na żywnie nie starczy czasu.

11.11.2007

spiritus movens vs. spiritus movetur

W ciągu roku wiatr zmian nawiedza Malinowo dwukrotnie: wpół do zimy i wpół do lata- kiedy dokładnie, nie wiadomo. Trzeba czekać. Może z biegiem lat nauczę się wyczuwać ten dzień, by już nigdy go nie przegapić, wiąże się to bowiem z bardzo poważnymi konsekwencjami. Z szaleństwem.

Tej nocy wiatr budzi się gdzieś na styku nieba z ziemią, pośród pustych, podmokłych niebem pól. Potem przeciska się pomiędzy zbutwiałymi liśćmi, wyprowadzając z równowagi ospałe już ropuchy, a gdy w końcu poczuje się wolny, rozpoczyna swój demoniczny żywot- krótki i piękny jak życie nocnego motyla, z perspektywy ludzkiej tak samo niepozorny, z perspektywy księżyca tak samo ważny. Pozostając z księżycem w komitywie, mam nieco większą świadomość wiatru i nieco mniejszy przeszywa mnie na myśl o nim strach- mimo to nie mogę zmrużyć oka, gdy zrywa nocnym podróżnym z głów nieprzespane myśli.

Mój Dom, sprowokowany przez impertynenta do dyskusji- przestaje być znanym mi domem. Awanturuje się. Skrzypi belkami dachu, jęczy zardzewiałymi gwoździami, klapie kawałkiemwykładziny na betonowych schodach, trzaska okiennicą. Na tarasie zgrzyta zębami- przesuwają się metalowe nóżki ławek i stołów. Nie może go znieść, wije się i zżyma, a wiatr jak zaklęty sączy mu do komina złe wróżby, czarne roztacza wizje i sieje zamęt w biednej, starej głowie. Dom nie może uciec. To nie w jego stylu. Wspieram go więc- tak samo niewzruszenie leżę na wznak i obserwuję cień tańca gałęzi primadonny z mojego ogrodu, która siłą rzeczy włączona w ten spór, choć tak przecież krucha i delikatna!

Bez tej jednej nocy- świat staje na głowie. Nie mogę pogodzić się z zimą, nie mogę zaakceptować tego wiatru w kołnierzu, wciąż mnie irytuje. Stojąc na przystanku owijam się szczelnie gazetą, wystawiam jedno szczekanie na próbę drugiego. Z satysfakcją puszczam gazetę z rąk i obserwuję, jak nią wiatr gardzi i pomiata, jak sobie bez mojej opieki biedaczka nie radzi, jak się rozczarowuje własną niemocą wobec silniejszego.

Impertynencie- krzyczę w ekstatycznym uniesieniu- kłóć się, swarz, zaperzaj i zacietrzewiaj! Niech się stanie Zima!

10.11.2007

podziemne cud(z)otwórstwo

powroty do malinowa napawają zachwytem i są przyczynkiem do wielu niespodziewanych radości

wysiadłszy z pociągu napotykam na wpatrzoną we mnie z zaufaniem bezbrzeżnym ogorzałą od gorzały twarz sąsiedzką:

- Pszę Pają... zorjętowaa sie pani mosze, kjedy oni tę asfalt poożyli?

zdumiona konstatuję, że nie wiem, kiedy

- W tym tygodniu, proszę pana, może wczoraj?

ale wiem dobrze, że jeszcze wczoraj go tu nie było- pojawił się w nocy: robotnicy wylali go po cichu z małych kolorowych wiaderek i wyrównali kielnią przy świetle latarki. A wszystko po to, żeby zawrotne tempo cudu gospodarczego nie poprzewracało nam w głowach.

8.11.2007

dżdżysty dżin

ósmy lis zamiótł mnie kitą w mój własny sen, ten jedyny, upragniony, o którego zawsze wołam ściszonym głosem na końcu modlitwy, niby niedbale, na marginesie strony oficjalnej, jak felieton:
i daj jeszcze Sen... wiesz, który.

Nie było zapowiedzi i przeprosin- fanfar i kwiatów. i chłopca z bębenkiem w czapce na bakier. był zatłoczony pociąg, kilkunastoosobowa kolejka po bilet do Pana zwanego przez współpracowników- och, jakże pieszczotliwie:

-O, na Zielonego to Pani sobie poczeka... gdzieś nam zaginął.

Pokornie czekałam. Mijały mnie samoloty lecące wzwyż i samoloty lecące w dół, na którejś z samolotowych stacji wsiadł chłopak czekolada. Starałam się na niego nie patrzeć, zawsze to jakoś krępuje, jeśli nie jego, to mnie samą- obserwowałam więc w szybie pociągowych drzwi, co nie od dziś jest fenomenem- że niby patrzę na wprost, a jednak- za siebie. Chłopakowi sączyła do ucha dżdżystą kołysankę Janis Joplin- rozpoznałam ją jakoś po perkusji, bo tylko to zawsze pozostawiają mi jako trop na zewnątrz zasłuchani jesienni panowie. Perkusja.

Ale z pociągu wpadłam jak śliwka w kompot- w ten mój sen. Zaczęłam się śmiać, trochę dla ukrycia zażenowania, że znam ten peron, znam tę stację, znam ten skąpy snop światła latarni, wyłapujący co chwila innego zziębniętego podróżnego, by go na chwilę wspomóc przed walką z ciemnością. To musi być tu, pomyślałam, nadal rozbawiona, wczłapując się na strome stopnie kładki. Zaraz będzie wielkie błoto i ochlapię sobie spodnie.

Miejscowość tę cechują szczególnie nazwy ulic- wzięte wprost z najwyższej półki, z półki sztucznej, dostawionej ponad wszystko, co praktyczne, półki, na której stawiasz zawsze to, co masz ochotę. I zdejmujesz z niej także tylko to. Pomiędzy Pendereckim, Wyczółkowskim i Broniewskim wytropiłam gdzieś osieroconą, zaplutą kałużami i ociemniałą Helenę Modrzejewską i sama zdziwiłam siebie, wypowiadając na głos nurtujące mnie pytanie: i gdzie Twój teatralny blichtr, moja słodka? Patyna tylko, a patyna to śmierć.

Z odmętów mroku wyłaniały się co i rusz elementy domów, z których każdy, jeśli nie wszystkie, mógłby być Moim Domem. Widać tylko niektóre fragmenty, ale przypuszczać należy, że te najpiękniejsze, bo wyróżnione z tła światłem zafirankowego życia, śmiechem wieczornych gości na ganku, miałczeniem ukochanego kota. Latarnie zachowywały się jak najlepszy przyjaciel- szły obok, gdy ich potrzebowałam i niknęły, gdy musiałam być sama. W jednym z tych nielicznych samotnych momentów coś zaczepiło mi o włosy. Drapiące coś. Po chwili oczy przyzwyczaiły się do ciemności i rozpoznałam w drapiącym czymś TO DRZEWO, jedyne, powtarzalne, jawnie senne. Wpatrywałam się w nie z dumną myślą- oto jest! nie wymyśliłam go! ono istnieje naprawdę! i zerwałam z niego liść, żeby jutro pokazać go Le, bo choć ona wierzy, potrzebuje też czasem widzieć. A niewielu jest takich, muszę więc ją karmić, by nie podupadła w walce o TO.

W drodze powrotnej, oczekująca na odjazd autobusu zamarzałam na kość, walcząc więc z własną fobią przed nagabywaniem obcych machnęłam przez szybę do kierowcy, czy nie może mi już otworzyć.
- Sama może sobie Pani otworzyć- zauważył kierowca. I gdyby nie ton, jakim to zdanie wypowiedział i założone na brzuchu łokcie, mogłabym uznać to za zaklęcie. Kliknąwszy na pomarańczowe oko autobusu, które pod wpływem pieszczoty ugięło się i zmieniło na zielone, podeszłam do paszczy, by nakarmić ją biletem. Rozległ się pisk, paszcza wypluła bilet i zakomunikowała mi bezczelnie:

Bilet nieodpowiedni w tej strefie.

Bynajmniej- odpowiedź ta nie zdziwiła mnie, jak możliwe byłoby bowiem dotarcie TU za pomocą zwyczajnego biletu? Podeszłam więc do kierowcy i zaczepiłam go ponownie w ciągu jego tak krótkiej, a tak cennej drzemki-

-A jaki bilet j e s t odpowiedni?- zapytałam z głębokim westchnięciem, jakby to sam kierowca odpowiedział mi niegrzecznie, nie paszcza.
- Proszę Pani- mruknął zgryźliwie- dla studentów dwa siedemdziesiąt-po czym kaszlnął, chrząknął i roztarł dłonie, próbując wyciągnąć małą tekturkę spośród innych, równie śliskich i nieuchwytnych. Nie lubił mnie. Widziałam to po jego dłoniach.

Siedziałam w autobusie zajmując się po trosze czytaniem, w przewadze jednak analizując dokładnie to, co przed chwilą widziałam- i czy to możliwe, że jestem tu po raz pierwszy naprawdę, czy naprawdę... i kiedy dojechaliśmy już do Bardzo Warszawskiej Stacji, niewiele myśląc wstałam i wysiadłam, idąc za grupką przechodniów w stronę metra. Dopiero po chwili poczułam w uszach świst wiatru i przypomniałam sobie: CZAPKA

Czapka była darem. Nie książką z empiku, nie kolczykami z Chmielnej, nie parą wełnianych skarpet z prawdziwej, owczej. Była darem wielu wieczorów przy słabym świetle, darem zgrabiałych rąk, darem słabego już wzroku. Najbardziej jednak rozczuliła mnie myśl o dwóch rękawiczkach, najprawdziwszych, z jednym palcem- porzuconych przeze mnie na siedzeniu autobusu! Biegłam więc. Co tchu. Trawnik krawężnik chodnik krawężnik asfalt z lewej bramka- ten- nie ten- ten- nie ten- tententent...! i widzę go, jak odjeżdża. stanęłam więc, zamglonymi niespodziewanie oczami spojrzałam na to miejsce, gdzie powinny leżeć... i nagle autobus stanął. Drzwi otworzyły się, kierowca wyszczerzył zęby zza szyby i krzyknął na całe gardło-

dobrze, że Panią zapamiętałem!

schodząc po stopniach do jamy metra niepewnie sięgam ręką do kieszeni torby, czy aby nie... jest. szorstki i miękki jednocześnie, jak wszystko TAM.

7.11.2007

lisy

Gonią mnie lisy- pierwszy lis, drugi... siódmy lis...

po górkach i dołkach-
lis___------top-----____ada

a wiadomo, że a ma najniższą artykulację, bo wszystko leży.

i powietrze swobodniej przepływa z płuc na zewnątrz
by wyartykułować to, co niezbędne.

ale za pierwszym drugi- za drugim trzeci- i wciąż nie tracę z oczu lisiej kity, choć to co chwila lis jest odmienny, płomienniejszy i wyszarpany mocniej.

wyżej cenię tę gonitwę niż

^^^list-opada...

przynajmniej nie jest smutniej niż to konieczne