8.11.2007

dżdżysty dżin

ósmy lis zamiótł mnie kitą w mój własny sen, ten jedyny, upragniony, o którego zawsze wołam ściszonym głosem na końcu modlitwy, niby niedbale, na marginesie strony oficjalnej, jak felieton:
i daj jeszcze Sen... wiesz, który.

Nie było zapowiedzi i przeprosin- fanfar i kwiatów. i chłopca z bębenkiem w czapce na bakier. był zatłoczony pociąg, kilkunastoosobowa kolejka po bilet do Pana zwanego przez współpracowników- och, jakże pieszczotliwie:

-O, na Zielonego to Pani sobie poczeka... gdzieś nam zaginął.

Pokornie czekałam. Mijały mnie samoloty lecące wzwyż i samoloty lecące w dół, na którejś z samolotowych stacji wsiadł chłopak czekolada. Starałam się na niego nie patrzeć, zawsze to jakoś krępuje, jeśli nie jego, to mnie samą- obserwowałam więc w szybie pociągowych drzwi, co nie od dziś jest fenomenem- że niby patrzę na wprost, a jednak- za siebie. Chłopakowi sączyła do ucha dżdżystą kołysankę Janis Joplin- rozpoznałam ją jakoś po perkusji, bo tylko to zawsze pozostawiają mi jako trop na zewnątrz zasłuchani jesienni panowie. Perkusja.

Ale z pociągu wpadłam jak śliwka w kompot- w ten mój sen. Zaczęłam się śmiać, trochę dla ukrycia zażenowania, że znam ten peron, znam tę stację, znam ten skąpy snop światła latarni, wyłapujący co chwila innego zziębniętego podróżnego, by go na chwilę wspomóc przed walką z ciemnością. To musi być tu, pomyślałam, nadal rozbawiona, wczłapując się na strome stopnie kładki. Zaraz będzie wielkie błoto i ochlapię sobie spodnie.

Miejscowość tę cechują szczególnie nazwy ulic- wzięte wprost z najwyższej półki, z półki sztucznej, dostawionej ponad wszystko, co praktyczne, półki, na której stawiasz zawsze to, co masz ochotę. I zdejmujesz z niej także tylko to. Pomiędzy Pendereckim, Wyczółkowskim i Broniewskim wytropiłam gdzieś osieroconą, zaplutą kałużami i ociemniałą Helenę Modrzejewską i sama zdziwiłam siebie, wypowiadając na głos nurtujące mnie pytanie: i gdzie Twój teatralny blichtr, moja słodka? Patyna tylko, a patyna to śmierć.

Z odmętów mroku wyłaniały się co i rusz elementy domów, z których każdy, jeśli nie wszystkie, mógłby być Moim Domem. Widać tylko niektóre fragmenty, ale przypuszczać należy, że te najpiękniejsze, bo wyróżnione z tła światłem zafirankowego życia, śmiechem wieczornych gości na ganku, miałczeniem ukochanego kota. Latarnie zachowywały się jak najlepszy przyjaciel- szły obok, gdy ich potrzebowałam i niknęły, gdy musiałam być sama. W jednym z tych nielicznych samotnych momentów coś zaczepiło mi o włosy. Drapiące coś. Po chwili oczy przyzwyczaiły się do ciemności i rozpoznałam w drapiącym czymś TO DRZEWO, jedyne, powtarzalne, jawnie senne. Wpatrywałam się w nie z dumną myślą- oto jest! nie wymyśliłam go! ono istnieje naprawdę! i zerwałam z niego liść, żeby jutro pokazać go Le, bo choć ona wierzy, potrzebuje też czasem widzieć. A niewielu jest takich, muszę więc ją karmić, by nie podupadła w walce o TO.

W drodze powrotnej, oczekująca na odjazd autobusu zamarzałam na kość, walcząc więc z własną fobią przed nagabywaniem obcych machnęłam przez szybę do kierowcy, czy nie może mi już otworzyć.
- Sama może sobie Pani otworzyć- zauważył kierowca. I gdyby nie ton, jakim to zdanie wypowiedział i założone na brzuchu łokcie, mogłabym uznać to za zaklęcie. Kliknąwszy na pomarańczowe oko autobusu, które pod wpływem pieszczoty ugięło się i zmieniło na zielone, podeszłam do paszczy, by nakarmić ją biletem. Rozległ się pisk, paszcza wypluła bilet i zakomunikowała mi bezczelnie:

Bilet nieodpowiedni w tej strefie.

Bynajmniej- odpowiedź ta nie zdziwiła mnie, jak możliwe byłoby bowiem dotarcie TU za pomocą zwyczajnego biletu? Podeszłam więc do kierowcy i zaczepiłam go ponownie w ciągu jego tak krótkiej, a tak cennej drzemki-

-A jaki bilet j e s t odpowiedni?- zapytałam z głębokim westchnięciem, jakby to sam kierowca odpowiedział mi niegrzecznie, nie paszcza.
- Proszę Pani- mruknął zgryźliwie- dla studentów dwa siedemdziesiąt-po czym kaszlnął, chrząknął i roztarł dłonie, próbując wyciągnąć małą tekturkę spośród innych, równie śliskich i nieuchwytnych. Nie lubił mnie. Widziałam to po jego dłoniach.

Siedziałam w autobusie zajmując się po trosze czytaniem, w przewadze jednak analizując dokładnie to, co przed chwilą widziałam- i czy to możliwe, że jestem tu po raz pierwszy naprawdę, czy naprawdę... i kiedy dojechaliśmy już do Bardzo Warszawskiej Stacji, niewiele myśląc wstałam i wysiadłam, idąc za grupką przechodniów w stronę metra. Dopiero po chwili poczułam w uszach świst wiatru i przypomniałam sobie: CZAPKA

Czapka była darem. Nie książką z empiku, nie kolczykami z Chmielnej, nie parą wełnianych skarpet z prawdziwej, owczej. Była darem wielu wieczorów przy słabym świetle, darem zgrabiałych rąk, darem słabego już wzroku. Najbardziej jednak rozczuliła mnie myśl o dwóch rękawiczkach, najprawdziwszych, z jednym palcem- porzuconych przeze mnie na siedzeniu autobusu! Biegłam więc. Co tchu. Trawnik krawężnik chodnik krawężnik asfalt z lewej bramka- ten- nie ten- ten- nie ten- tententent...! i widzę go, jak odjeżdża. stanęłam więc, zamglonymi niespodziewanie oczami spojrzałam na to miejsce, gdzie powinny leżeć... i nagle autobus stanął. Drzwi otworzyły się, kierowca wyszczerzył zęby zza szyby i krzyknął na całe gardło-

dobrze, że Panią zapamiętałem!

schodząc po stopniach do jamy metra niepewnie sięgam ręką do kieszeni torby, czy aby nie... jest. szorstki i miękki jednocześnie, jak wszystko TAM.

Brak komentarzy: