10.07.2011

przeciwne fazy

Podczas blisko i dalekobieżnych podróży zawsze niepokoił mnie najbardziej moment przekazania funkcji granatu nowemu, nieznanemu mi jeszcze panu. Zmiennik ów wsiada zawsze na jakiejś pośledniej stacji; niemożliwe jest przewidzieć, w którym dokładnie momencie pojawi się na pokładzie. Rytm zmian granatowych jest inny niż rytm samego pociągu - cel podróży maszyny nie jest tożsamy z celem podróży granatowego. To wszystko czyni pociąg samoistnym, wolnym bytem, który zmierza dokądś z determinacją, niezależnie od tego, jak bardzo ów cel jest wszystkim jego pasażerom, włączywszy granatowych, nie po drodze. Pasażerowie, nieświadomi niebezpieczeństwa, przyjmują te zmiany jak coś naturalnego. Czemu nie krzyczymy z przerażenia, gdy drugi raz bilety przychodzi sprawdzać już inna, równie beztrosko uśmiechająca się istota? Co zrobiłeś z poprzednim granatowym?!

Nawet na stale uczęszczanych przeze mnie połączeniach nie jestem w stanie wyznaczyć okresu zmian - nie wiem, dlaczego dziś ta, a nie inna stacja jest momentem dłuższego postoju, familiarnych poklepywań i zapytań, jak się sprawy mają. Granatowi są jeźdźcami, którzy dosiadają na chwilę pędzącego rumaka i podrzucają go, jak kukułcze jajo, innym, czasem w środku nocy zbudzonym w tym celu, ogolonym i eleganckim, następcom. Raz zdarzyło się, że granatowy nie stawił się w umówionym miejscu o wyznaczonym czasie. Jakich dżokejskich sztuczek trzeba było użyć, by skłonić pociąg do zaczekania na niego na stacji?

Dziś pociąg, którym dojeżdżam z Wrocławia do Warszawy, spotka się w fazie z przemiennością dni.

- Przepraszam, o której godzinie ten pociąg dojeżdża?
- O zerowej. Po drodze kwadrans opóźnienia złapał, więc o zerowej co najmniej.

Gdy wysiądę z pociągu, będzie już poniedziałek. Myślę o wszystkich ludziach, którzy rozjechali się w niedzielę w rozmaitych kierunkach - czy są już w domach, kto będzie podróżował jeszcze wtedy, gdy ja będę odsypiać najpiękniejszy świt mojego życia. Jakich dżokejskich sztuczek trzeba było użyć, żebyśmy wszyscy na ten krótki moment zgrali się w fazie?

I jeszcze co się stanie, gdy spotkam człowieka z tą samą częstością.

9.07.2011

decyzja

Kolejną noc w namiocie pieruński ziąb. Poruszam nogą, śpiwór mokry. Na ściankach moje skroplone sny. Ta, przecież nic mi się nie śni. Więc może tylko oddechy. Nie ma miejsca na sny, bo bębny się rozpychają brzuchate, a śmiechy się wiercą - worki pcheł. Więc zimno aż do kości. Nie czuję biodra, przyleżałam. Rozcieram nogi rękami.

Powinnam rozsunąć śpiwór i założyć sweter. Tam będzie jeszcze zimniej. Jeszcze zimniej jest gorzej niż po prostu zimno. To nic, że założę sweter i po chwili wszystko wróci do normy. Ile może mi zająć założenie swetra? Dwadzieścia sekund? Dwadzieścia sekund arktycznego chłodu, no kaman. Będzie bolało, ale tylko przez tę krótką chwilę. Potem przecież będzie tylko lepiej. A co, jeśli swetra nie ma pod ręką? Co, jeśli nie wiem, gdzie go szukać? No to stracę dodatkowe 30 sekund. Razem niecała minuta.

Leżę. Leżę.

7.07.2011

pisać

Rzeka jest w tym roku za wysoka. Nie da się usiąść na brzegu tak, by zamoczyć nogi. Tuż przed skrętem z głównej trasy spotykam zakonnika, pierwszy mówi: "Szczęść Boże, witam". Choć chyba ja najpierw uśmiechnęłam się do niego. On się uśmiechał cały czas, więc to się jak gdyby nie liczy. Bez sensu zawracać teraz. Idę więc w kierunku, z którego on przyszedł, myśląc, że to nie może nie być idealne miejsce na rytualne piwo i papierosa.




Oto jest: sterta grubych pni na brzegu lasu. Otwieram puszkę przyniesioną tu aż z Lubiąża. Co najmniej pięciometrowa pajęczyna zwieszona przez pajęczego kominiarza z zielonej szczotki do butelkowego nieba. Zapalam papierosa i szukam wytłumaczenia przed zakonnikiem, na wypadek, gdyby wrócił. Takie pobożne dziecko, a pije. Może będzie chciał mnie ewangelizować? Przez las przedziera się odgłos silnika, odruchowo chowam piwo, to samochód. Na tylnym siedzeniu dziecko - macha mi. Lis przeskakuje kałużę, której przed chwilą robiłam zdjęcie i nagle zaczynam rozmieć, że jeśli pisać, to tylko do kogoś. Wyciągam telefon i piszę do T. Nie odpowie. Pewnie myśli, że ta wiadomość to jednak nie do niego. Z prawej strony drewnianych schodów dwa plastikowe kubki i samotna butelka z czerwonym napisem. Od żuli odróżnia mnie wysoka kultura: puszkę zabiorę ze sobą.

Z tyłu słyszę głosy dwóch mężczyzn. Dwóch mężczyzn, las, piwo... resztę wylewam. Może tam ktoś jest - pytają z niepokojem. Wstaję, by mogli mnie zobaczyć:

- Nie chcemy pani przeszkadzać.
- I tak miałam iść.
- Niech się nas pani nie boi.
- Nie boję się.

Ale boimy się siebie nawzajem - oni, że ich ocenię: dziewczyna z religijnego festiwalu spotyka dwóch pijących w krzakach. Ja - że... ale jeden jest o kulach, drugi nie potrafi nawet sklecić zdania. To czego się boję. Chciałabym zrobić nam zdjęcie, ale brakuje mi odwagi.

- Skąd pani przyjechała?
- Z Warszawy.
- Aż z Warszawy? Moja siostra ma córkę, która się uczy w Warszawie na kosmetologa. To pewnie pani wie, gdzie to jest.
- Nie wiem - gryzę się w język, żeby nie wymądrzyć się, że w Warszawie jest wiele szkół i skąd niby miałabym wiedzieć, do której chodzi akurat jego kuzynka - Ale to dobry zawód - uspokajam go.
- Dobry.