27.10.2007

chucie w hucie (czyli co wynika z zaszłości romantycznych w pozytywizmie)

w zgrzycie maszyn
w taśmy szumie
nikt już kochać się
nie umie

choć chucie w hucie
choć w hucie chucie
grzmią

w tłoków popędzie
wpędzony tłok ów
nie ma miłości
już na boku

choć chucie w hucie
choć w hucie chucie
wciąż

iskrzy się spawacz
i grzeje spawarka
nie czują siebie
na swych suwmiarkach

choć chucie w hucie
choć w hucie chucie
są!

stolarz hebluje
że wióry lecą
niczyje oczy się
do mnie nie świecą

choć chucie w hucie
choć w hucie chucie
chodź

zbudź chucie w hucie
zbudź w hucie chucie
no!

25.10.2007

Fabula rasa

Proszony o opinię słowną na temat słów (O, Metatekstualności dziewicza i nieskończona!) P. zakrzyknął wirtualnie:

"Więcej fabuły!"

zabrzmiało to jak
mehr licht i ostatecznie sprowadziło mnie do poziomu, ustawiło do pionu i nakazało samodyscyplinę niemalże pozytywistyczną.

Prowadząc mnie krętymi korytarzami operowych czeluści, w których wszystkie tartuffe'y i szalbierze pod przywództwem miałczących behemotów spędzają upojne noce po zakończonych przedstawieniach, znakomity Mój Profesor wyjawił mi najmroczniejszą tajemnicę dzisiejszego wieczoru:

Wszystko zależy od Ciebie

pozwoliłam sobie strawestować tę mądrość brnąc w łomot Tra-tra-tra-kt-kt-kt-ktu-ktu-uuuuuu Królewskiego z Martą Cze pod ręką i Martą pod pachą, zasłyszawszy taką oto rozmowę dwóch nobliwych jegomości, z których jeden rozmawiał, a drugi był odbiorcą rozmowy:

nob.jeg.1: Zobacz, kładną takie szmaty... Kiedyś, jak brukarz kładł bruk, to tak kładł, że mu nic nie przeciekało, a teraz... teraz kładną takie szmaty pod spód, żeby nie przesiąkała woda do wodociągu.
nob.jeg.2:... (skręcając szyję we wskazywanym kierunku)...

Nie jest to odkrycie ostatnich dni. Dobrze już wiedziałam, pisząc listy do Le, że moja szklarnia była pewnym znakiem na ten rok. Nic o nas bez nas. Nie napiszę nic dobrego o czymś, czego w życiu nie doświadczyłam. Dlatego muszę doświadczać, podróżować, tułać się i wsłuchiwać w odgłosy otoczenia, bo staję się z nim tożsama, gdy staję przed tabula rasą.

Orzeszkowa patrzy na mnie z góry. Dumna.

18.10.2007

malinowanie

patrzenie w lustro ostatnio przyprawa mnie o malunek zdziwienia, potęgujący się z każdym odbiciem coraz to złożeniej i warstwowiej. jaki musi być Bóg, który w takim skończenie cielesnym obiekcie upchnął aż tyle sprzeczności, a skoro już upchnął, to jakim cudem zło nie wystaje mi z uszu wiechciami?

świat widziany w lustrze za moimi plecami staje się matriksową łyżeczką za każdym razem, kiedy otwieram usta. a otwieram zazwyczaj szeroko, z jednym kącikiem o tyle wyżej, ile konieczne jest, by dosięgnąć ironii. i na długo otwieram. nie umiem artykułować słów "tak" i "nie" bez dopasowywania im towarzystwa. nie lubię samotności, stąd zdaje mi się, że one też nie lubią. usta-wiam je w szereżkach- mereżkach, ozdabiam nimi zarówno kuchenne fartuszki potrzebne przy zmywaniu naczyń, jak i śnieżne suknie do sakramentów. najgorszym zaś z sakramentów jest pokuta.

mój pokutny worek oprawiony jest od lewego do prawego brzegu szereżkami mereżek, właściwie cały jest szereżkiem. wzięłam słów długą wstęgę i opasałam się nią od szyi aż po stopy. klęczę na śniegu z zaciśniętymi ustami. szereżki tłumaczą się za mnie.

17.10.2007

podróże białostockie

odbywam w zmasowanych ilościach podróże. właściwie cała już jestem podróżą, pociągiem, stukotem kół i kołysaniem na lewo i prawo, kiedy chce się przeczytać jakiś ważny fragment, a książka wypada z ręki, i śmiech ogarnia- z lewej do prawej, z góry na dół, aż w końcu wygina się w łuk na ustach. przestało już mieć znaczenie, gdzie dokładnie zmierzam i skąd wracam- pociąg kołysze wszędzie tak samo. zmieniają się tylko obrazy za oknem. i pragnienia.

pragnie się czasem zapachu nasłonecznionego lasu- poczuć go już, teraz, nie tylko nosem- poczuć stopami, każdą żywiczną igłą wbitą w zgrubiały naskórek aż po dzieciństwo. zaokienne lasy są rajem dla saren i ludzi o sarnio rozszerzonych źrenicach, szeroko rozciągniętych powiekach, odsłaniających zdziwione oczy- wiecznie szkliste, choć stale schnące na wietrze. lasy zaokienne nie mają podszytu. w lasach- parkach nie ma znaczenia, czy dopiero się w niego weszło, czy jest się już głęboko w środku- wszędzie drzewa równe, pewne i piękne, sięgają odtąd tam, gdzie jeszcze mnie nie było. jeszcze nie.

podobno na drzwiach kolejek wąskotorowych, kiedy jeszcze czynnie działały, widniało ostrzeżenie:

zbieranie grzybów podczas biegu pociągu stanowczo zabronione!


no dalej, niech mi kto zabroni- niech mnie trzyma, kiedy już właściwie cała wychylona przez okno smakuję leśnego życia zaokiennego na trasie warszawa- białystok.

nie ma chętnych. bo też co to za marny i monotonny zawód- ratownik leśny, odłowiciel sarnich oczu, strażnik kolejowych okien. źle płatne i nieefektywne- i tak się kiedyś wymknę.

ostatnia podróż naznaczona była Biegunami Tokarczuk, cała jest teraz Ola o podróżowaniu. Od pierwszego słowa, od okładki. I właśnie o tę książkę pyta mnie białoruska współpasażerka- czy czytam literaturę rosyjską? Śmieję się, bo po raz pierwszy widzę to UK, w takim właśnie, wschodniokorzennym znaczeniu. Dobrze pamiętam, jak bardzo Zielony nienawidził tej końcówki w swoim nazwisku.

jak bardzo Zielony nienawidził UK w swoim nazwisku

Zielony był patriotą. Jest!- ktoś zakrzyknie, i słusznie! Jest, ale dla mnie już Go nie ma, nie ma Zielonego M, tego, którego poznałam wtedy, wyblakł bowiem i odszedł w przeszłość pewnym, marszowym krokiem. Defiladowym wręcz.

Patriotyzm Zielonego nie pozwalał mu przestać myśleć o końcówce UK w nazwisku jak o przekleństwie. A przecież nazwisko to z dumą widywał na afiszach teatralnych i w artykułach w prasie lokalnej. Precyzyjnie wycinał potem te artykuły idealnie ostrymi nożyczkami i chował do specjalnego segregatora, którego nawet mi samej nie dane było zobaczyć. Segregator miał być bowiem rekompensatą za hańbiącą, ukraińską końcówkę UK, która była najwyraźniejszym świadectwem rozdarcia natury człowieczej, uosobionej w Zielonym. Gromadzone przez całe życie dowody świetności wystawi się potem jak księgę pamiątkową i wszyscy wybaczą mu UK. Może zamażą ją na pomniku? Może pośmiertnie, jak medal, prezydent nada mu zaszczytną końcówkę narodową? Ku chwale!?

-Nie, to Polka, nawet pochodzi z zachodniej Polski, nie ze wschodniej, chociaż... mamy taką historię, że nic nie wiadomo na pewno. Białorusinka uśmiechnęła się ciepło i zaraz podała mi serce na dłoni, żeby wyjaśnić mi, kim naprawdę był Mickiewicz. Niemka, dotąd zagłębiona w stosiku białych kartek z nowymi słówkami do opanowania, ożywiła się. Łypnęła na nas oczami w kolorze białoruskiej czekoladki, która właśnie topiła mi się na podniebieniu. Rychło okazało się, że w przedziale wielkości trzech osób na dwie osoby (ze zgiętymi kolanami) pomieściła się znajomość aż ośmiu języków, z których jeden tylko wspólny dla nas wszystkich. I zaraz rozmowa- od tej narodowości Mickiewicza po współczesny liberalizm, od idei narodowych po totalitaryzm, przez czeską literaturę, polikulturalność stolic europejskich i wolność, zniewolenie, wolność... Nie wiadomo kiedy- dojechaliśmy do dworca centralnego, żeby sobie pomachać, żeby uściskać się serdecznie, zapamiętać wspólny śmiech na gorszy czas, przeszły i przyszły, złożony. Jeśli będę kiedyś w Pradze, zadzwonię. Jeśli będą kiedyś w Warszawie, zadzwonią. A z Niemką spotkamy się nie raz na ulicy Lipowej, będziemy się uczyć polskich i niemieckich przysłów. I naszych własnych, białostockich mądrości ludowych, z których pierwszą już poznałam- wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać.

I jeszcze M.B. Le uśmiecha się do mnie na stacji metra, co zawsze jest ostatnim przystankiem. i pierwszym, też.

4.10.2007

nasze życie przestaje być codziennym zdumieniem

niepewnie stąpaj
i szkieł bój się w trawie
bo miesiąc rozsypał
swoje wspomnienia

niepewnie stąpaj
bo zamiast po jawie
stąpasz po jego
rozbitych marzeniach

bo chwila niepewna
bo noc taka rzewna
bo chłodne już dłonie
bo nic nie ma po niej
bo świat się kołysze
i krzycząc, nie słyszę
aż gardło się zdziera

umieraj