22.08.2008

Baśń o trzech śpiących smokach










Jeśli uda Ci się kiedyś spotkać na Bukowym Berdzie wyjątkowo silny wiatr – taki, który ścina z nóg i każe niemal czołgać się po szlaku, nie przeklinaj go. Wykorzystaj ten moment . Znajdź pomiędzy krzewami jagód fragment odsłoniętej ziemi i połóż tam rękę – poczujesz ciepło. Przyłóż ucho do mchu w miejscu, gdzie wyrastają z niego ostre szeregi skalistych zębów. Usłyszysz powolne, ale wytrwałe bicie serca.

Historia, którą chcę Ci opowiedzieć, wydarzyła się bardzo dawno temu, kiedy w Bieszczadach nie było jeszcze połonin, a wszystkie ścieżki, które teraz przydeptujesz, pokrywał gęsty, bukowy las. Nie sposób było nie zagubić się pomiędzy tymi drzewami – jeśli nawet udało się komu zapamiętać charakterystyczny kamień czy bieg potoku, zaraz za tym miejscem napotykał gęstwiny bezimiennych lasów. Co więcej – ludzie, którzy odważyli się raz czy drugi zapuścić w góry, opowiadali potem nad kuflem piwa z gęstą kremową pianą, że niektóre partie lasu pozostają w nieustannym ruchu. Drzewa wciąż przemieszczały się tak, by nie sposób było odnaleźć pomiędzy nimi jednej stałej drogi.

Jedynym bezpiecznym miejscem, gdzie ludzie nieumiejący rozmawiać z drzewami mogli budować swoje domy, była dolina. Ze szczytów spływała do niej ilość wody wystarczająca sam raz do gotowania, utrzymywania gospodarstwa, mycia się, a przede wszystkim – przyrządzania przepysznej, słodkiej zalewy do owoców, które wkładano na zimę w słoiki.

ZALEWA DO OWOCÓW

· 5 części wody

· 2 części lipowego miodu

· 1 część mlecznego likieru sączonego z gwiazd

· Dziecięca garść kropli rosy ze świtu w równonoc

· Szczypta szczypawek

Wszystko razem wymieszać trzy razy w lewo, raz w prawo, powtórzyć siedem razy, zalać.

Nie zazdrość Im jednak przepastnych spiżarni, w których można by się zagubić na długie zimowe miesiące i oddać się rozkoszom podniebienia. Nic podobnego! Słoiki zakładało się bowiem NA drzewa owocowe, przymocowywano je za pomocą specjalnej nici pajęczej. W ten sposób zarówno ludzie, jak i drzewa miały zimą dość pożywienia.

Mieszkańcy tych wsi wstydziliby się pewnie dziś do tego przyznać, ale zakładanie słoików na drzewa było spowodowane przeważnie współczuciem dla zwierząt. Jeśli słoiki z owocami zostawały na drzewach, leśne stworzenia mogły najzwyczajniej w świecie wdrapać się po pniu (lub wyciągnąć do korony szyję) i najeść się do syta.

Najsmaczniejsza i najzdrowsza woda w całych Bieszczadach wypływała z maleńkiego źródła u podnóży Połoniny Bukowskiej – wzdłuż zrodzonego stamtąd strumienia założono wiele szczęśliwych wiosek. Opiekę nad nimi sprawowała córka potężnego króla Beskidów, którym od niepamiętnych czasów był Tarnic. Jego jedyna potomkini nie była jednak księżniczką, jakie zdarzyło Ci się widywać na Nizinach. Zamiast niewygodnych i pięknych sukienek nosiła takie same ubrania jak jej poddani. Nieustannie pomagała im, zresztą, w pracy w rozległych sadach, dzieliła z nimi wszystkie radości i smutki - zarówno upalnym latem, jak i mroźną zimą. Gdyby jednak nękało Cię pragnienie odnalezienia jej w tłumie, podpowiem, że nie było to niemożliwe. Spod kolorowej jak bieszczadzka łąka chusty spływał jej na ramiona strumień nietypowo płowego warkocza, wypalonego słońcem czy może światłem księżyca.

Nocą, kiedy wsie przykrywała mgła snu, Księżniczka miała nieco czasu dla siebie. Wybiegała wtedy z dolin w góry, w gęste, bukowe lasy, które przyjmowały ją jak swojego mieszkańca. Była bowiem prawdopodobnie jedynym człowiekiem uprawiającym sad, który potrafił rozmawiać z drzewami. Rozumiała także buki, choć to dumne (a bywa, że także groźne) rośliny. Szept drzew prowadził ją z dolin aż na sam szczyt – a był to szept pełen skarg: na silny wiatr, który codziennie zabierał jednego spośród ich braci, choćby się zbiły w gęstą ciżbę wokół niego; na piorun, który bez żalu i wahania zabierał najdostojniejsze z buków. Księżniczka słuchała tych skarg w milczeniu i notowała je sosnową igłą na wewnętrznej stronie swoich dłoni. Droga na szczyt i z powrotem w doliny zabierała jej częstokroć całą noc, bo drzew, które potrzebowały z nią rozmawiać, nigdy nie brakowało.

Królowi Beskidów nie podobały się nocne wyprawy jego córki, prawdopodobnie dlatego, że sam bał się chodzić pomiędzy buki, które nie miały do niego zaufania. Każdą noc okupował więc niegasnącym lękiem o życie swojej córki. Co najmniej raz w roku przywoływał Księżniczkę na poważną naradę i tłumaczył jej:

Dziecko, któreś dzieckiem jest zarówno

Moim i Świateł Nieulękłych

Gdy nad górami One wzniosłe

Ty tu, przy ojcu starym klęknij!

Jak świat światem, Córka Króla

Nie odnajdzie domu w górach…

ale ponieważ rozmowy te niewiele wnosiły, Król postanowił uciec się do fortelu podpatrzonego u ludu: nadał Księżniczce imię pochodzące od własnego imienia, by więź wytworzona w ten sposób nie pozwoliła jej oddalać się nadmiernie od ojca. Rychło zorganizowano barwną ceremonię, podczas której nadano córce niewolące ją imię: Tarnica.

Każdej kolejnej nocy Księżniczka próbowała wyjść pomiędzy buki, ale udawało jej się to coraz rzadziej – wspinaczka przysparzała jej wiele trudności, nie mogła złapać oddechu, bolało ją całe ciało, nie wyłączając srebrnego, sięgającego do stóp warkocza, męczyły ją zawroty głowy. Mimo to długo nie rezygnowała ze swoich nocnych rozmów z bukami, wciąż notowała sosnową igłą skargi utrudzonych drzew.

To właśnie od buków pewnej nocy dowiedziała się, że wysoko w górach pojawił się ktoś obcy. Wdarł się do lasu siłą, łamiąc przy tym całe łany drzew, byle tylko jak najszybciej dotrzeć na odpowiedni szczyt i rozpocząć tam budowę swojego ogromnego zamczyska.

Kim mógł być ten bezduszny, buńczuczny przybysz? Nie wyobrażam sobie, by miał to być ktoś z ludzi – buki pomieszałyby mu drogę tak, że nigdy nie przedarłby się na szczyt. Księżniczka pomyślała, że mógł to być jeden z jej dalekich kuzynów, który w poszukiwaniu nowych terenów do zdobycia zapędził się aż tutaj, zapomniawszy, że Beskidami włada jego wuj, Tarnic.

Było wiele słuszności w podejrzeniach Księżniczki – w istocie, nieznajomym był jej kuzyn, syn wiatrów wiejących na odległej Rusi Halickiej. Pomyliła się jednak co do jego intencji – zniszczeń w bukowym lesie nie można było przypisać zbiegowi okoliczności. Halicz przybył w Bieszczady celowo, by zniszczyć królestwo swojego stryja, należał bowiem do gatunku ciemnych, okrutnych wiatrów, które przysparzają innym cierpień dla własnej satysfakcji, nucąc przy tym przeraźliwie, aż włos jeży się na głowie.

Z dnia na dzień, z nocy na noc, sytuacja pogarszała się – coraz więcej drzew padało pod silnym ramieniem Halicza. Gdy Księżniczka zorientowała się, z jak wielkim niebezpieczeństwem przyszło jej się zmierzyć, było już dla niej o wiele za późno. Ostatkiem sił wdrapała się na najwyższy szczyt, by móc dostrzec rozmiary swej klęski. Stamtąd pod mury rosnącego w zastraszającym tempie zamku Halicza wysłała z odwetem swoich najbardziej zaufanych przyjaciół – Trzy Drzemiące Smoki.

Zdarzyło Ci się może spotkać z czarną legendą tych zwierząt – mówiono Ci zapewne, ze smoki zwykły pożerać ludzi jednego po drugim, ba! potrafią pochłonąć połowę królestwa… Nic bardziej absurdalnego. To wymysł polujących na nie ludzi. Smoki funkcjonowały w Bieszczadach w ten sam sposób, co jelenie i jaszczurki – zjadały wyłącznie owoce marynowane w słoikach na drzewach, nieco liści i z rzadka – pająki. Po porządnym posiłku zaś nade wszystko lubiły się wyspać, zwłaszcza, gdy były jeszcze młode i niezbyt rozsądne.

Nasza opowieść rozgrywa się w czasie, gdy smoki z Bieszczad musiały już uciec hen, do wyższych gór, w obawie przed kłusownikami. Ci okrutni bajarze nazywający siebie misjonarzami, ubrani w długie, czarne płaszcze, lubili strzelać do smoków, gdy schodziły do doliny po pożywienie. Kiedy Tarnica była jeszcze małą dziewczynką, musiała odbywać codzienne pielgrzymki do źródła Sanu po błogosławieństwo. Podczas jednej z takich wędrówek znalazła pod liśćmi łopianu porzucone trzy smocze jaja. Pomimo ostrych sprzeciwów Króla Tarnica, Księżniczka przygarnęła je do swojego domu i pozwoliła im się wykluć we własnej pościeli. Oznaczało to dla niej, oczywiście, spanie na niezbyt wygodnym chodniczku pod stopy przez bardzo długi czas.

Smoki dorastały razem z Księżniczką i nie odstępowały jej na krok. Każdy dzień rozpoczynali od wspólnego posiłku i opowiadania snów. Smoki grały nawet pomiędzy sobą w zgadywankę, co któremu z nich przyśniło się tej nocy, bo - jak to zwykle bywa z trojaczkami – łączyła je silna więź, nawet przy uśpionej świadomości. Tylko Księżniczka nie opowiadała rano swoich snów, bo – jak już wiesz – sypiała bardzo rzadko. Z niegasnącym zainteresowaniem słuchała jednak smoczych opowieści, bo nauczyła się już wyczytywać z nich pewne wskazówki. Podczas gdy trojaczki zataczały się ze śmiechu i tłukły w ziemię swoimi coraz potężniejszymi ogonami, wzniecając tumany kurzu, Księżniczka siadała z boku i notowała coś sosnową igłą we wnętrzu dłoni, ściągając przy tym księżycowe brwi nad przejrzystymi jak dwa źródła oczami.

Ponieważ smoki tak kochały swoje sny, ulubionym ich zajęciem było drzemanie po dobrym posiłku, kiedy mogły nasycić się do woli fantastycznymi obrazami ułożonymi z barwnych fragmentów rzeczywistości. Aby te obrazy uczynić jeszcze ciekawszymi, Tarnica nuciła im kołysankę zapamiętaną jeszcze z dzieciństwa, z czasu, gdy strumień niósł ją jako noworodka na swoich plecach – od źródła aż do pierwszej napotkanej wioski, gdzie czekał już na nią wzruszony ojciec:

Srebrem szemrze strumień, złotem szumią liście

Świat w królewskiej szacie sunie potoczyście

Dokąd to? Dokąd tak?

Od zmierzchu babim latem aż po krawędź świtu

Naciągnięty sen twój płachtą jest granitu

Po co to? Po co tak?

Rozsypie się płomień pyłem tysiąckrotnie

Tysiąckroć dłonią sięgniesz doń markotnie

Stąd do gwiazd! Stąd do gwiazd!

Aż płomień się sklepi w jedno jasne łono

Zaczerpniesz z niego ciemność upragnioną

W twoich snach! W twoich snach!

Zanim świt rozedrze twe powieki krzykiem

Z ust półpoczerniałych od łuny miesiąca

A od pyłu granitu warg półpobladłych

Nie zetrzesz pieczęci gwiazd tysiąca

Nie zmażesz przysiąg, co na Ciebie spadły -

Jesteś Jej wysłannikiem.

Zdarzały się w życiu wiosek też takie momenty, kiedy żadna siła ludzka nie mogła zapobiec nieszczęściu – wtedy właśnie z pomocą przychodziły Trzy Smoki. Raz na przykład piorun powalił ogromne drzewo tuż przy ujściu Sanu z wioski. Utworzone w ten sposób jezioro niechybnie zalałoby domy i owocujące właśnie sady, gdyby nie smoki. W mig uporały się z ułożeniem drzewa wzdłuż strumienia. A miały przy tym tak wiele zabawy! Uderzały skrzydłami w taflę wody i chlapały nią na wszystkie strony – sadownicy tym szybciej zapominali o tak niedawnym wszak niebezpieczeństwie!

Nic więc dziwnego, że to właśnie Trzy Drzemiące Smoki Tarnica postanowiła poprosić o ratunek przed szalejącym Haliczem. Jej kuzyn nie miał, jak się okazało, żadnych skrupułów. W ciągu zaledwie kilku dni opustoszył wszystkie pobliskie szczyty, zabierając z nich drzewa potrzebne do wybudowania swojego ogromnego zamczyska, które rzucało już złowieszczy cień strome zbocza góry. Wszelka zwierzyna uciekła w doliny, by schronić się pośród ludzi. Tarnica wiedziała, że jest to rozwiązanie zaledwie tymczasowe i nim się obejrzy, może dojść do większych nieszczęść, niż ktokolwiek dopuszczał w swojej wyobraźni.

Tej nocy, gdy smoki wyruszyły w drogę ze szczytu Tarnicy na szczyt Halicza, niebo było bezchmurne i dopuszczało w dolinę tak wiele światła, jakby to nie księżyc wisiał nad szczytami, ale potężna latarnia. W pewien sposób jasność tej nocy ułatwiała smokom zadanie – lepiej widziały cel, do którego mają dotrzeć; z drugiej zaś strony księżyc ułatwiał Haliczowi dostrzeżenie zbliżającego się niebezpieczeństwa. Smoki na stromym zboczu Berda widoczne były jak na dłoni. Gdy tylko Halicz spostrzegł trzy ogromne postaci zbliżające się ku zamkowi, zerwał się od szczytu potężny wiatr, który nie tylko łamał kolejne drzewa, lecz także usiłował przewrócić smoki i zrzucić je w stromą przepaść.

Pochód smoków zamykał najmądrzejszy z całej trójki, tuż przed nim podążał najserdeczniejszy z nich, a tych dwóch prowadził najwaleczniejszy z braci. Już przy strumieniu przed doliną poróżnili się o błahostkę: najserdeczniejszy ze smoków poczuł nagłe pragnienie i przypadł do potoku, najodważniejszy wyprawił mu za opóźnianie marszu karczemną awanturę, ale na szczęście trzeci, najmądrzejszy smok, potrafił ich jakoś pogodzić. Zatem w momencie, gdy wspinali się pod Berdo, byli skupieni już tylko na powierzonym im zadaniu, na pokonaniu Halicza.

Zrywający się od szczytów wiatr i nabiegające nad dolinę chmury obserwowała ze swojej kryjówki Tarnica. Dostrzegła także, jak smoki tracą tempo, jak nie mogą utrzymać się na łapach pomimo bardzo długiego ogona, którym się wspierały. Naraz najserdeczniejszy ze smoków zachwiał się i już – już miał spaść w dół, kiedy Księżniczka poderwała się z trawy i najgłośniej, jak tylko mogła, zaśpiewała pierwszą zwrotkę kołysanki:

Srebrem szemrze strumień, złotem szumią liście

Świat w królewskiej szacie sunie potoczyście

Dokąd to? Dokąd tak?

znajome słowa dobiegły do uszu smoków i sprawiły, że zwierzęta bardzo powoli, ale posłusznie ułożyły się na stoku, jeden obok drugiego.

Od zmierzchu babim latem aż po krawędź świtu

Naciągnięty sen twój płachtą jest granitu

Po co to? Po co tak?

śpiewała dalej Księżniczka, a głos jej rozchodził się po dolinie coraz dalej i dalej, usypiając kolejne drzewa.

Rozsypie się płomień pyłem tysiąckrotnie

Tysiąckroć dłonią sięgniesz doń markotnie

Stąd do gwiazd! Stąd do gwiazd!

Kolejną zwrotkę niosła już nie tylko dolina, nie tylko strumień spływający coraz wolniej w dół, lecz także migotliwe niebo nad górami zdawało się odbijać ją echem.

Aż płomień się sklepi w jedno jasne łono

Zaczerpniesz z niego ciemność upragnioną

W twoich snach! W twoich snach!

Słodki jak owocowa zalewa, czysty jak potok i jasny jak gwiazdy głos Tarnicy dobiegł także do ogromnego zamczyska, przecisnął się przez grube, bukowe mury i dobiegł do uszu Halicza. Wiatr ucichł.

Zanim świt rozedrze twe powieki krzykiem

Z ust półpoczerniałych od łuny miesiąca

A od pyłu granitu warg półpobladłych

Nie zetrzesz pieczęci gwiazd tysiąca

Nie zmażesz przysiąg, co na Ciebie spadły -

Jesteś Jej wysłannikiem.

Śpiew Tarnicy niesiony przez echo wydostał się z doliny aż do wiosek, w których cicho zasnęli także jej Ojciec i poddani, którzy tak jak ona codziennie o tej porze wstawali, by rozpocząć pracę w sadzie, a także wiejskie dzieci, które jutro być może miały zamiar iść na polanę i puszczać latawce, a także, być może, dzieci tych dzieci, które miały budować swoje domki na drzewach dopiero za kilkadziesiąt lat. Zasnęła w końcu także sama Tarnica, której zresztą nie pozostało nic innego – nie miała bowiem dość siły, by zejść ze szczytu.

Gdy zdarzy Ci się przechodzić przez wioski w bieszczadzkich dolinach - przez wioski, których nie ma, które zasnęły tamtej nocy – rozpal w nich ognisko. Gdy wejdziesz na szczyt Tarnicy, krzyknij ile sił w płucach. Kiedy będziesz szedł zboczem Bukowego Berda na Halicz, przyłóż ucho do mchu tam, gdzie wystają z niego ostre zęby skał, usłyszysz powolne, ale wytrwałe bicie serca.

Tylko na Haliczu – milcz. Milcz jak najdłużej. Możesz mu tylko zanucić jeszcze raz:

Srebrem szemrze strumień, złotem szumią liście

Świat w królewskiej szacie sunie potoczyście

Dokąd to? Dokąd tak?

Od zmierzchu babim latem aż po krawędź świtu

Naciągnięty sen twój płachtą jest granitu

Po co to? Po co tak?

Rozsypie się płomień pyłem tysiąckrotnie

Tysiąckroć dłonią sięgniesz doń markotnie

Stąd do gwiazd! Stąd do gwiazd!

Aż płomień się sklepi w jedno jasne łono

Zaczerpniesz z niego ciemność upragnioną

W twoich snach! W twoich snach!

Zanim świt rozedrze twe powieki krzykiem

Z ust półpoczerniałych od łuny miesiąca

A od pyłu granitu warg półpobladłych

Nie zetrzesz pieczęci gwiazd tysiąca

Nie zmażesz przysiąg, co na Ciebie spadły -

Jesteś Jej wysłannikiem.

2.08.2008

Rubus

Nic nie zapowiadało tragedii. Najgorsze skrada się po cichu jak wilga - przeczytałam w wierszu jakiegoś klasyka. Tylko - może tam było coś o kosie, nie o wildze... nie pamiętam.

Nic nie zapowiadało tragedii - co więcej, tragedia nie raczyła się sama zapowiedzieć. Nie jest to dobrze wychowany gość, stwierdzam, machając ręką zwisającą z hamaka aż po ostre źdźbła trawy. Zapytacie pewnie - dlaczego ta ręka mi zwisa z hamaka?

Ha!

A jeśli jeszcze Wam powiem, że zwisa ręka prawa?

Nie domyślacie się. Ba! ja sama nie domyśliłabym się, gdybym teraz patrzyła z tej waszej bezpiecznej perspektywy, a nie była sobą, bujającą się bez celu, z ręką obwisłą.

W tym miejscu pozostaje mi więc - zanim opowiem, jak do tego wszystkiego doszło - podziękować wszystkim, którzy wpuszczają mnie do swoich ogrodów z hamakami, bym odpoczęła chwilę przed Przeznaczeniem. Wiecie, Moi Drodzy (a bywa, że także przystojni), Nieznajomi, że bez was - padłabym jego ofiarą. A cóż może być gorszego dla chłodnego intelektualisty nad padnięcie ofiarą przeznaczenia? Jeszcze tydzień temu miałabym kilka pomysłów w tej kwestii. Jeszcze tydzień temu...

wstałam swobodnie, jak co rano - przeciągnęłam się przed oknem, a może nawet nie - w każdym razie - wstałam swobodnie. Dość swobodnie, bo, jak potem sobie próbowałam ustalić kolejność zdarzeń, musiałam już wtedy czuć Dyskomfort. Nielogiczne więc byłoby, gdybym wstała tego dnia z u p e ł n i e swobodnie. Ale - dajmy na to - wstałam dość swobodnie.

A potem zaczął się problem. Próbowałam zaparzyć kawę, posmarować kanapki masłem, wyrzucić coś do kosza... i niby udawało mi się wykonać wszystkie te czynności w d o ś ć naturalny sposób, ale odczuwałam niepokojący Dyskomfort. Miałam wrażenie, że ktoś pod moją nieobecność przestawił kosz na śmieci w inne miejsce w kuchni (choć znalazłam go dokładnie tam, gdzie szukałam), wydawało mi się, że łyżeczka do kawy jest bardziej śliska niż zwykle (choć ani przez chwilę nie wypadła mi z ręki), nade wszystko zaś - irytowałam się, że kupiłam zbyt rozplaskany chleb - choć kromka mieściła mi się w dłoni. No, gorszy dzień - mruknęłam sobie pod nosem. Zdarzają się przecież takie dni, trzeba je po prostu przeczekać, może napisać do koleżanki: och, jak mi podle, a potem przeczekać. Chwyciłam więc za telefon, który przez noc stał się o wiele cięższy i bardziej toporny. Nie miałam siły wciskać klawiszy.

Na szczęście zrobiło się już bardzo późno i trzeba było wybiec bezrefleksyjnie na autobus. Ale gdy tylko zadyszką powitałam kasownik, zdałam sobie sprawę, że nie mogę w doszukać się biletu. Są tam jakieś skrawki, jakieś porwane, pogniecione papiery, ale biletu - nie czuję! Nieufna zaburzonemu zmysłowi dotyku, zajrzałam z zaciekawieniem do własnej kieszeni. Oczywiście, leżał na powierzchni stertki innych papierów; wyglądał mi na twardy, tekturowy, tak, jak każdemu normalnemu pasażerowi wygląda bilet. Wzdrygnęłam się na myśl kołującą mi gdzieś na przedpolach świadomości. Skupić się na drodze, skupić się na drodze. Obok jakieś stare małżeństwo kłóciło się z pijakiem, który wymachiwał butem zdjętym z osobistej nogi, krzycząc coś o społecznej sprawiedliwości - że wszędzie można żyć, to wolny kraj. Poczułam solidarność z bezdomnym. Lepiej być bezdomnym, niż bezdusznym - pomyślałam i natychmiast zapałałam nienawiścią do tych dwojga, którym zdecydowanie w życiu było za lekko. Mieli siebie nawzajem. Odchowali już pewnie dzieci. Dzieci, z których niewątpliwie są dumni. Nie mogliby zająć się sobą? Nie możecie zająć się sobą?

Starsi państwo wyraźnie zaskoczeni przenieśli pytający wzrok z pijaka na mnie. Czułam, że czoło mam ściągnięte gniewem w wielką podłużną zmarszczkę pomiędzy brwiami, spróbowałam więc rozluźnić twarz, rozciągnąć ją w uśmiechu. Pytanie wisiało jednak pomiędzy nami jak jeszcze jeden, uciążliwy pasażer, który, uczepiony skórzanej rączki pod autobusowym sufitem, dynda wciąż to w lewo, to w prawo, przesłaniając sobą rozmówców. Staruszkowie nie zdążyli nic odpowiedzieć: musiałam już wysiąść.

Tak mi się przynajmniej wydawało. Na przystanku, który okazał się być mi zdecydowanie obcy, a ponadto bezczelnie nieprzytulny, opadłam ciężko na ławkę i podparłam głowę na łokciu. I ten łokieć, ta łokciowatość dokolanna, ta przenikliwość bólu przeszytego grubym ściegiem uświadomiła mi, że nie jest ze mną najlepiej. Zatrzęsło mną z niewyjaśnionych powodów, może to zimno, może ten poranek biegnący nad chodnikiem jak nad smugą nocy, może te ptaki rozdarte rozpaczliwie nad moją głową, a może - i tu należałoby zatrzymać Waszą uwagę na dłuższą chwilę - zatrząsł mną ból osobisty i bezpardonowo fizyczny?

Myśl ta, wypuszczona z dużym haustem powietrza nałkanym uprzednio do wewnątrz, obiegłaby mnie niechybnie i, wróciwszy, doprowadziła pod ołtarz Ostatecznego Rozwiązania, gdyby nie fakt, że

nagle zamigotało mi w oczach, jak migocze przy ataku migreny. To był ten moment, kiedy zaczęłam podejrzewać, że coś jest n a r z e c z y. Ktoś popełnił błąd w scenariuszu: nigdy dotąd nie miałam migreny! Chwilę po ustaleniu swoich wątpliwości spostrzegłam, że w centrum wirujących mi przed oczami płatów sadzy zaczął kumulować się jakiś kształt, początkowo nieprzywodzący na myśl żadnych skojarzeń. Ale, jak bywa w takich sytuacjach, skojarzenia przychodzą same, nieproszone - tak jak sam, nieproszony, złożył się przede mną z czarnych, quasi-migrenowych plam

MĘŻCZYZNA

lat 43-45, siwy, wciąż przystojny. Ślady dawnej świetności podretuszowane ciemną smugą pociągniętą w poprzek kawowego policzka jak silnie naprężony sznur do wieszania podmokłej bielizny. o jezu. zrobiło mi się słabo.

jeszcze raz

MĘŻCZYZNA

lat 64-70, dobrze zachowany. Siwe włosy półdługie ukryte pod kapeluszem z aksamitną wstążeczką w kolorze opalizującego fiołkowego pola. W górach o poranku. Szary płaszcz przeciwjesienny, duże wyłogi.

- Siwy, moja panno, mój płaszcz jest siwy - strofuje mnie mężczyzna.
- Przepraszam pana, jak stąd odjechać?
- Szary to może być kot, kiedy się wytytła w węglu, ja jestem... to znaczy płaszcz mój, moja panno, siwy jest. Zrozumiano?
- Wie pan, ja mam tyle, tyle nauki.
- A palec? - zapytał Pan z zaśpiewem, zapytał z młodzieńczym błyskiem w oku, zapytał dotknąwszy mojej prawej ręki, ratunku...
- Proszę...? Nie zrozumiałam chyba...
- No, gołąbeczko, nie można przecież udawać cały czas, że się tego nie czuje...
Tu Siwy Mężczyzna zaśmiał się gorzko, obrócił wokół własnej osi kilka razy, wyrzuciwszy kapelusz wysoko w górę - a kiedy ten opadł z powrotem na swoje miejsce, mężczyzna po prostu znikł. Został po nim silny zapach, którego nie umiałam - i nadal nie umiem - opisać.

A dajcie mi spokój, co, brak wam własnej wyobraźni? No, to był taki zapach, przedstawcie sobie, jakim pachniał Wasz jakiśtam najbardziej wytęskniony kochanek. Taki, za którego zapachem, noszonym bezwstydnie przez obcych ludzi, obracaliście się na ulicy, narażając się na śmiech i wzgardę, a przede wszystkim - na rozczarowanie, że to nie on, że to nie wytęskniony kochanek, a nawet jeśli to był on, to już ochłódł. Kochankowie w wersji lodowej, jak wiemy, pociągający bywają nader rzadko, dlatego te zapachy są bardzo zgubne.

Nie innaczej było z zapachem zostawionym przez Siwego Mężczyznę. Przecież mogłam tego dnia zachorować na zatoki, katar sienny - cokolwiek, co by odwróciło moją uwagę od zapachów. Ale nie. Musiało mnie to otumanić aż do wieczora, spętać mi nogi jak krzakiem jeżyny, powalić mnie jak... jak... no właśnie, jak co? Ale dlaczego pytać: jak co? To nie jest teraz najważniejsze!

Naprawdę nie! Najważniejsze jest to, co wydarzyło się w mojej głowie po dotknięciu przez siwego pana jego gładką rękawiczką mojej prawej dłoni.

MOJA PRAWA DŁOŃ
nosiła w sobie ból, Moi Mili. Od tego rana nosiła w sobie ból, który mi zmienił nie tylko sposób, w jaki dotykałam codziennych przedmiotów - on mi zmienił też sposób postrzegania przestrzeni, czasu i pojęć nie mniej abstrakcyjnych, jak na przykład "prawda" czy "sen" - a wszystko to wynikło z bólu umiejscowionego w prawej dłoni, tuż nad stawem, gdzie czwarty palec wyrasta z kości śródręcza, u nasady tego połączenia kości, z którego często strzelacie w nerwach, naciskając na niego dłonią lewą. Tak, właśnie tam zagnieździł się mój

PROBLEM
([przełożenie tego bólu z osi odciętych na oś rzędnych - oś sproblematyzowania symboli - pozostawiam Wam, Najdrożsi])

Potem siedział na mojej klatce schodowej - wiem to po ewidentnie wyślizganych schodach, widziałam pod światło. Był tu. Może był tu nawet dłużej, niż należało się spodziewać. Zapach najbardziej wytęsknionego kochanka unosił się jeszcze na wysokości poręczy, do której przywarta odmierzałam kolejne stopnie wygórowania własnych oczekiwań. Nie, nie było go tam.

Wieczorne błądzenie po przepastnych przestrzeniach internetowych doprowadziło mnie do dziwnej strony, z której dowiedziałam się wielu cennych prawd. Wszystkie one wydawały mi się prawdopodobnie szalenie przydatne w przyszłości, wyciągnęłam nawet gruby zeszyt spod biurka i zanotowałam kilka dobroczynnych oddziaływań ususzonych malin. Z wypiekami na twarzy prześledziłam zdjęcia w galerii. A potem nagle zachciało mi się płakać.

KOLEJNE DNI
były tylko gorsze. Około środy czy czwartku wyszłam do sklepu tuż po wygrzebaniu się z łóżka. Powietrze na zewnątrz zatęchłej klatki schodowej pachniało mokrą ziemią do kwiatów. Tuż po wejściu z koszykiem pomiędzy półki poczułam razem z uciskiem w serdecznym palcu prawej dłoni silną potrzebę spojrzenia na siebie, jak też ja dziś się prezentuję? Ponad lodówką z przetworami mleczymi wisiało okrągłe jak księżyc wypukłe lustro, w którym dostrzegłam kolejno:
  • feerię barw wszechotaczających mnie produktów,
  • zimne światło od strony okien, a ciepłe światło od strony podświetlających półki lampek,
  • zamaszysty ruch kasjerki, sięgającej po paczkę papierosów dla klienta z ogromnej plastikowej spiżarni wiszącej ponad nią, a następnie:
  • swój rozczochrany łeb i
  • ogromne, zapuchnięte oczy na pierwszym planie, które lada moment zwęziły się w szparki, bo oto -
  • w drzwiach stanął Siwy Mężczyzna.

Najszybciej, jak to było możliwe, pomknęłam do działu z podpaskami, gdzie mogłam czuć się względnie bezpiecznie. Na wypadek, gdyby jednak Siwy zabłądził tu po papier toaletowy, utkwiłam nos w opakowaniu wkładek rumiankowych i chwilę trwałam tak w bezruchu, niby że w zachwycie. Próbowałam analizować odgłosy dochodzące z sąsiednich korytarzy, ale żadne szuranie butami nie wydawało mi się na tyle znajome, by przyporządkować je Siwemu. Czy ja w ogóle wiem, jak on szura butami? - przemknęło mi przez myśl. Cholera, nie wiem!

Jak można się uchronić przed mężczyzną, którego nie potrafi się rozpoznać nawet po szuraniu butów? Ogarnęła mnie panika, poparta łomotaniem serca i mroczkami fruwającymi w oczach. Oparłam głowę o miękką ścianę pieluch w śliskich, delikatnych opakowaniach. Chwilę później, gdy mroczki odeszły, spotkałam się oko w oko ze słodkim bobasem, roześmianym tak serdecznie, jakby go łaskotano. Na obrazku jednak nie było oprócz niego nikogo, kto mógłby sprawić mu tę radość. Łzy napłynęły mi do oczu na myśl, że jedynym przyjacielem tego malca jest jego własna pielucha z kolorowym wzorkiem na zapięciu, ale jak tylko podniosłam dłoń do oczu, by je otrzeć, palnęłam się w czoło.

W nosie mając wszelkie środki ostrożności, stanowczym krokiem przemierzyłam dystans dzielący mnie od drzwi i ostentacyjnie wyszłam. Ludzie, nie można dać się zwariować! Około dwie przecznice dalej zdałam sobie sprawę, że razem ze mną ze sklepu wyszli także: rumiankowy zapaszek, metalowy koszyk z czerwoną rączką i - o zgrozo - Siwy. O ile tego ostatniego udało mi się zgubić, chowając się w jakiejś bramie, a koszyk odłożyłam, jak gdyby nigdy nic, w innym sklepie, to podpaskowo-pieluchowy aromat pozostał ze mną przez cały wieczór.

Że miało to wpływ na moją percepcję rzeczywistości - nie muszę chyba dodawać. Wystarczy powiedzieć, że następnego dnia w tej samej chwili, w której poczułam ucisk w serdecznym palcu prawej dłoni, ugięły się pode mną nogi. Ale nie ze słabości, moi mili! Nogi ugięły się pode mną, bym tym lepiej odbiła się od ziemi i zacząła biec przed siebie, pomiędzy ludźmi, w tłumie, na przełaj przez park, na czerwonym świetle na pasach, pomiędzy straganami, po bruku, po kostce, po leszu, w kałuże - do przodu. Na wysokości czwartego okrążenia usłyszałam dzwony na Anioł Pański i przez chwilę pomyślałam, że znalazłam ukojenie.

Mój pulsujący palec przytknięty do chłodnej posadzki tuż pod ołtarzem wydawał się być nieco spokojniejszy, pałające policzki jakby na chwilę odeszły w niepamięć... obudziły mnie dopiero szczęk dzwonków na wejście. Szereg ministrantów widziany z tej pozycji przywiódł mi na myśl krążące na wieszakach płaszcze w pralni chemicznej. Pomiędzy białymi kurtkami trafiła się jedna kruczoczarna.

- Drogie dziecko, Bóg czeka na ciebie w sakramencie pokuty.

Podniosłam się i posłusznie podeszłam we wskazanym kierunku, aż do pachnącego rumiankiem konfesjonału. Tak samo jak mnie wtedy, nie zdziwi Was już chyba, czyją twarz ujrzałam za drewnianą kratą.

Powinni przyznać nobla mojej Babci za sentencję wypowiadaną zawsze, ilekroć okazuje się, że czegoś jeszcze nie potrafię zrobić w kuchni. Pozwólcie, że przytoczę: Na wszystko w życiu przychodzi czas. Nauczy się kiedyś i gotować, jeśli zajdzie taka potrzeba. Tej właśnie mądrości życiowej zabrakło moim nauczycielom wuefu, którzy tyle lat bezskutecznie próbowali zrobić ze mnie drugą Halinę Konopacką. Wystarczyły bowiem odpowiednie czynniki zewnętrzne, bym nauczyła się biegać - bez fałszywej skromności - najszybciej w mieście. Na granicy pokornej akceptacji wszystkiego, co los nam zsyła, odkryłam w tym nawet pewną przyjemność.

Aby więc uniknąć egoistycznego hedonizmu, który groziłby mi w tak nieoczekiwanie zmienionych warunkach egzystencji, wypunktować mi trzeba kilka aspektów tego położenia, które bywają dla Was, moi Dobroczyńcy, kłopotliwe:
  • Czasem tylko, przebiegając pod Waszymi blokami, potykam się o wolno stojące wózki: pojedyncze, spacerowe, głębokie, wielofunkcyjne, bliźniacze, trójkołowe - w których jeszcze nigdy, co ciekawe, nie było dziecka!
  • Czasem tylko, przeskakując przez wasze balkony, zaplątuję się w rozwieszone na sznurkach ciuszki, fatałaszki, szmateczki, wyprane tradycyjne pieluszki tetrowe - a wszystko to pachnące rumiankiem!
  • Czasem tylko, przebiegając przez wasze podwórka, wdepnę nogą w błękitny basenik i rozchlapię dużo wody dookoła;
TYM BARDZIEJ DZIĘKUJĘ WAM

za wyrozumiałość, za to, że pozwalacie mi czasem odpocząć na Waszych hamakach.

Po tygodniu odkryłam bowiem ni stąd, ni z owąd, że jedynym skutecznym sposobem na uśmierzenie bólu dręczącego serdeczny palec mojej prawej dłoni jest dyndanie nią na styku ostrych traw z jeszcze ostrzejszym powietrzem. Od tamtej pory staram się biegać pomiędzy Waszymi ogrodami możliwie najszybciej - tak szybko, że Siwy nawet nie zdąża się zorientować, biedaczysko! Pisząc te słowa mam szczerą nadzieję, że będzie was, Dawców Hamaków, coraz więcej.

God bless and have a safe weekend, jak mówią.