2.08.2008

Rubus

Nic nie zapowiadało tragedii. Najgorsze skrada się po cichu jak wilga - przeczytałam w wierszu jakiegoś klasyka. Tylko - może tam było coś o kosie, nie o wildze... nie pamiętam.

Nic nie zapowiadało tragedii - co więcej, tragedia nie raczyła się sama zapowiedzieć. Nie jest to dobrze wychowany gość, stwierdzam, machając ręką zwisającą z hamaka aż po ostre źdźbła trawy. Zapytacie pewnie - dlaczego ta ręka mi zwisa z hamaka?

Ha!

A jeśli jeszcze Wam powiem, że zwisa ręka prawa?

Nie domyślacie się. Ba! ja sama nie domyśliłabym się, gdybym teraz patrzyła z tej waszej bezpiecznej perspektywy, a nie była sobą, bujającą się bez celu, z ręką obwisłą.

W tym miejscu pozostaje mi więc - zanim opowiem, jak do tego wszystkiego doszło - podziękować wszystkim, którzy wpuszczają mnie do swoich ogrodów z hamakami, bym odpoczęła chwilę przed Przeznaczeniem. Wiecie, Moi Drodzy (a bywa, że także przystojni), Nieznajomi, że bez was - padłabym jego ofiarą. A cóż może być gorszego dla chłodnego intelektualisty nad padnięcie ofiarą przeznaczenia? Jeszcze tydzień temu miałabym kilka pomysłów w tej kwestii. Jeszcze tydzień temu...

wstałam swobodnie, jak co rano - przeciągnęłam się przed oknem, a może nawet nie - w każdym razie - wstałam swobodnie. Dość swobodnie, bo, jak potem sobie próbowałam ustalić kolejność zdarzeń, musiałam już wtedy czuć Dyskomfort. Nielogiczne więc byłoby, gdybym wstała tego dnia z u p e ł n i e swobodnie. Ale - dajmy na to - wstałam dość swobodnie.

A potem zaczął się problem. Próbowałam zaparzyć kawę, posmarować kanapki masłem, wyrzucić coś do kosza... i niby udawało mi się wykonać wszystkie te czynności w d o ś ć naturalny sposób, ale odczuwałam niepokojący Dyskomfort. Miałam wrażenie, że ktoś pod moją nieobecność przestawił kosz na śmieci w inne miejsce w kuchni (choć znalazłam go dokładnie tam, gdzie szukałam), wydawało mi się, że łyżeczka do kawy jest bardziej śliska niż zwykle (choć ani przez chwilę nie wypadła mi z ręki), nade wszystko zaś - irytowałam się, że kupiłam zbyt rozplaskany chleb - choć kromka mieściła mi się w dłoni. No, gorszy dzień - mruknęłam sobie pod nosem. Zdarzają się przecież takie dni, trzeba je po prostu przeczekać, może napisać do koleżanki: och, jak mi podle, a potem przeczekać. Chwyciłam więc za telefon, który przez noc stał się o wiele cięższy i bardziej toporny. Nie miałam siły wciskać klawiszy.

Na szczęście zrobiło się już bardzo późno i trzeba było wybiec bezrefleksyjnie na autobus. Ale gdy tylko zadyszką powitałam kasownik, zdałam sobie sprawę, że nie mogę w doszukać się biletu. Są tam jakieś skrawki, jakieś porwane, pogniecione papiery, ale biletu - nie czuję! Nieufna zaburzonemu zmysłowi dotyku, zajrzałam z zaciekawieniem do własnej kieszeni. Oczywiście, leżał na powierzchni stertki innych papierów; wyglądał mi na twardy, tekturowy, tak, jak każdemu normalnemu pasażerowi wygląda bilet. Wzdrygnęłam się na myśl kołującą mi gdzieś na przedpolach świadomości. Skupić się na drodze, skupić się na drodze. Obok jakieś stare małżeństwo kłóciło się z pijakiem, który wymachiwał butem zdjętym z osobistej nogi, krzycząc coś o społecznej sprawiedliwości - że wszędzie można żyć, to wolny kraj. Poczułam solidarność z bezdomnym. Lepiej być bezdomnym, niż bezdusznym - pomyślałam i natychmiast zapałałam nienawiścią do tych dwojga, którym zdecydowanie w życiu było za lekko. Mieli siebie nawzajem. Odchowali już pewnie dzieci. Dzieci, z których niewątpliwie są dumni. Nie mogliby zająć się sobą? Nie możecie zająć się sobą?

Starsi państwo wyraźnie zaskoczeni przenieśli pytający wzrok z pijaka na mnie. Czułam, że czoło mam ściągnięte gniewem w wielką podłużną zmarszczkę pomiędzy brwiami, spróbowałam więc rozluźnić twarz, rozciągnąć ją w uśmiechu. Pytanie wisiało jednak pomiędzy nami jak jeszcze jeden, uciążliwy pasażer, który, uczepiony skórzanej rączki pod autobusowym sufitem, dynda wciąż to w lewo, to w prawo, przesłaniając sobą rozmówców. Staruszkowie nie zdążyli nic odpowiedzieć: musiałam już wysiąść.

Tak mi się przynajmniej wydawało. Na przystanku, który okazał się być mi zdecydowanie obcy, a ponadto bezczelnie nieprzytulny, opadłam ciężko na ławkę i podparłam głowę na łokciu. I ten łokieć, ta łokciowatość dokolanna, ta przenikliwość bólu przeszytego grubym ściegiem uświadomiła mi, że nie jest ze mną najlepiej. Zatrzęsło mną z niewyjaśnionych powodów, może to zimno, może ten poranek biegnący nad chodnikiem jak nad smugą nocy, może te ptaki rozdarte rozpaczliwie nad moją głową, a może - i tu należałoby zatrzymać Waszą uwagę na dłuższą chwilę - zatrząsł mną ból osobisty i bezpardonowo fizyczny?

Myśl ta, wypuszczona z dużym haustem powietrza nałkanym uprzednio do wewnątrz, obiegłaby mnie niechybnie i, wróciwszy, doprowadziła pod ołtarz Ostatecznego Rozwiązania, gdyby nie fakt, że

nagle zamigotało mi w oczach, jak migocze przy ataku migreny. To był ten moment, kiedy zaczęłam podejrzewać, że coś jest n a r z e c z y. Ktoś popełnił błąd w scenariuszu: nigdy dotąd nie miałam migreny! Chwilę po ustaleniu swoich wątpliwości spostrzegłam, że w centrum wirujących mi przed oczami płatów sadzy zaczął kumulować się jakiś kształt, początkowo nieprzywodzący na myśl żadnych skojarzeń. Ale, jak bywa w takich sytuacjach, skojarzenia przychodzą same, nieproszone - tak jak sam, nieproszony, złożył się przede mną z czarnych, quasi-migrenowych plam

MĘŻCZYZNA

lat 43-45, siwy, wciąż przystojny. Ślady dawnej świetności podretuszowane ciemną smugą pociągniętą w poprzek kawowego policzka jak silnie naprężony sznur do wieszania podmokłej bielizny. o jezu. zrobiło mi się słabo.

jeszcze raz

MĘŻCZYZNA

lat 64-70, dobrze zachowany. Siwe włosy półdługie ukryte pod kapeluszem z aksamitną wstążeczką w kolorze opalizującego fiołkowego pola. W górach o poranku. Szary płaszcz przeciwjesienny, duże wyłogi.

- Siwy, moja panno, mój płaszcz jest siwy - strofuje mnie mężczyzna.
- Przepraszam pana, jak stąd odjechać?
- Szary to może być kot, kiedy się wytytła w węglu, ja jestem... to znaczy płaszcz mój, moja panno, siwy jest. Zrozumiano?
- Wie pan, ja mam tyle, tyle nauki.
- A palec? - zapytał Pan z zaśpiewem, zapytał z młodzieńczym błyskiem w oku, zapytał dotknąwszy mojej prawej ręki, ratunku...
- Proszę...? Nie zrozumiałam chyba...
- No, gołąbeczko, nie można przecież udawać cały czas, że się tego nie czuje...
Tu Siwy Mężczyzna zaśmiał się gorzko, obrócił wokół własnej osi kilka razy, wyrzuciwszy kapelusz wysoko w górę - a kiedy ten opadł z powrotem na swoje miejsce, mężczyzna po prostu znikł. Został po nim silny zapach, którego nie umiałam - i nadal nie umiem - opisać.

A dajcie mi spokój, co, brak wam własnej wyobraźni? No, to był taki zapach, przedstawcie sobie, jakim pachniał Wasz jakiśtam najbardziej wytęskniony kochanek. Taki, za którego zapachem, noszonym bezwstydnie przez obcych ludzi, obracaliście się na ulicy, narażając się na śmiech i wzgardę, a przede wszystkim - na rozczarowanie, że to nie on, że to nie wytęskniony kochanek, a nawet jeśli to był on, to już ochłódł. Kochankowie w wersji lodowej, jak wiemy, pociągający bywają nader rzadko, dlatego te zapachy są bardzo zgubne.

Nie innaczej było z zapachem zostawionym przez Siwego Mężczyznę. Przecież mogłam tego dnia zachorować na zatoki, katar sienny - cokolwiek, co by odwróciło moją uwagę od zapachów. Ale nie. Musiało mnie to otumanić aż do wieczora, spętać mi nogi jak krzakiem jeżyny, powalić mnie jak... jak... no właśnie, jak co? Ale dlaczego pytać: jak co? To nie jest teraz najważniejsze!

Naprawdę nie! Najważniejsze jest to, co wydarzyło się w mojej głowie po dotknięciu przez siwego pana jego gładką rękawiczką mojej prawej dłoni.

MOJA PRAWA DŁOŃ
nosiła w sobie ból, Moi Mili. Od tego rana nosiła w sobie ból, który mi zmienił nie tylko sposób, w jaki dotykałam codziennych przedmiotów - on mi zmienił też sposób postrzegania przestrzeni, czasu i pojęć nie mniej abstrakcyjnych, jak na przykład "prawda" czy "sen" - a wszystko to wynikło z bólu umiejscowionego w prawej dłoni, tuż nad stawem, gdzie czwarty palec wyrasta z kości śródręcza, u nasady tego połączenia kości, z którego często strzelacie w nerwach, naciskając na niego dłonią lewą. Tak, właśnie tam zagnieździł się mój

PROBLEM
([przełożenie tego bólu z osi odciętych na oś rzędnych - oś sproblematyzowania symboli - pozostawiam Wam, Najdrożsi])

Potem siedział na mojej klatce schodowej - wiem to po ewidentnie wyślizganych schodach, widziałam pod światło. Był tu. Może był tu nawet dłużej, niż należało się spodziewać. Zapach najbardziej wytęsknionego kochanka unosił się jeszcze na wysokości poręczy, do której przywarta odmierzałam kolejne stopnie wygórowania własnych oczekiwań. Nie, nie było go tam.

Wieczorne błądzenie po przepastnych przestrzeniach internetowych doprowadziło mnie do dziwnej strony, z której dowiedziałam się wielu cennych prawd. Wszystkie one wydawały mi się prawdopodobnie szalenie przydatne w przyszłości, wyciągnęłam nawet gruby zeszyt spod biurka i zanotowałam kilka dobroczynnych oddziaływań ususzonych malin. Z wypiekami na twarzy prześledziłam zdjęcia w galerii. A potem nagle zachciało mi się płakać.

KOLEJNE DNI
były tylko gorsze. Około środy czy czwartku wyszłam do sklepu tuż po wygrzebaniu się z łóżka. Powietrze na zewnątrz zatęchłej klatki schodowej pachniało mokrą ziemią do kwiatów. Tuż po wejściu z koszykiem pomiędzy półki poczułam razem z uciskiem w serdecznym palcu prawej dłoni silną potrzebę spojrzenia na siebie, jak też ja dziś się prezentuję? Ponad lodówką z przetworami mleczymi wisiało okrągłe jak księżyc wypukłe lustro, w którym dostrzegłam kolejno:
  • feerię barw wszechotaczających mnie produktów,
  • zimne światło od strony okien, a ciepłe światło od strony podświetlających półki lampek,
  • zamaszysty ruch kasjerki, sięgającej po paczkę papierosów dla klienta z ogromnej plastikowej spiżarni wiszącej ponad nią, a następnie:
  • swój rozczochrany łeb i
  • ogromne, zapuchnięte oczy na pierwszym planie, które lada moment zwęziły się w szparki, bo oto -
  • w drzwiach stanął Siwy Mężczyzna.

Najszybciej, jak to było możliwe, pomknęłam do działu z podpaskami, gdzie mogłam czuć się względnie bezpiecznie. Na wypadek, gdyby jednak Siwy zabłądził tu po papier toaletowy, utkwiłam nos w opakowaniu wkładek rumiankowych i chwilę trwałam tak w bezruchu, niby że w zachwycie. Próbowałam analizować odgłosy dochodzące z sąsiednich korytarzy, ale żadne szuranie butami nie wydawało mi się na tyle znajome, by przyporządkować je Siwemu. Czy ja w ogóle wiem, jak on szura butami? - przemknęło mi przez myśl. Cholera, nie wiem!

Jak można się uchronić przed mężczyzną, którego nie potrafi się rozpoznać nawet po szuraniu butów? Ogarnęła mnie panika, poparta łomotaniem serca i mroczkami fruwającymi w oczach. Oparłam głowę o miękką ścianę pieluch w śliskich, delikatnych opakowaniach. Chwilę później, gdy mroczki odeszły, spotkałam się oko w oko ze słodkim bobasem, roześmianym tak serdecznie, jakby go łaskotano. Na obrazku jednak nie było oprócz niego nikogo, kto mógłby sprawić mu tę radość. Łzy napłynęły mi do oczu na myśl, że jedynym przyjacielem tego malca jest jego własna pielucha z kolorowym wzorkiem na zapięciu, ale jak tylko podniosłam dłoń do oczu, by je otrzeć, palnęłam się w czoło.

W nosie mając wszelkie środki ostrożności, stanowczym krokiem przemierzyłam dystans dzielący mnie od drzwi i ostentacyjnie wyszłam. Ludzie, nie można dać się zwariować! Około dwie przecznice dalej zdałam sobie sprawę, że razem ze mną ze sklepu wyszli także: rumiankowy zapaszek, metalowy koszyk z czerwoną rączką i - o zgrozo - Siwy. O ile tego ostatniego udało mi się zgubić, chowając się w jakiejś bramie, a koszyk odłożyłam, jak gdyby nigdy nic, w innym sklepie, to podpaskowo-pieluchowy aromat pozostał ze mną przez cały wieczór.

Że miało to wpływ na moją percepcję rzeczywistości - nie muszę chyba dodawać. Wystarczy powiedzieć, że następnego dnia w tej samej chwili, w której poczułam ucisk w serdecznym palcu prawej dłoni, ugięły się pode mną nogi. Ale nie ze słabości, moi mili! Nogi ugięły się pode mną, bym tym lepiej odbiła się od ziemi i zacząła biec przed siebie, pomiędzy ludźmi, w tłumie, na przełaj przez park, na czerwonym świetle na pasach, pomiędzy straganami, po bruku, po kostce, po leszu, w kałuże - do przodu. Na wysokości czwartego okrążenia usłyszałam dzwony na Anioł Pański i przez chwilę pomyślałam, że znalazłam ukojenie.

Mój pulsujący palec przytknięty do chłodnej posadzki tuż pod ołtarzem wydawał się być nieco spokojniejszy, pałające policzki jakby na chwilę odeszły w niepamięć... obudziły mnie dopiero szczęk dzwonków na wejście. Szereg ministrantów widziany z tej pozycji przywiódł mi na myśl krążące na wieszakach płaszcze w pralni chemicznej. Pomiędzy białymi kurtkami trafiła się jedna kruczoczarna.

- Drogie dziecko, Bóg czeka na ciebie w sakramencie pokuty.

Podniosłam się i posłusznie podeszłam we wskazanym kierunku, aż do pachnącego rumiankiem konfesjonału. Tak samo jak mnie wtedy, nie zdziwi Was już chyba, czyją twarz ujrzałam za drewnianą kratą.

Powinni przyznać nobla mojej Babci za sentencję wypowiadaną zawsze, ilekroć okazuje się, że czegoś jeszcze nie potrafię zrobić w kuchni. Pozwólcie, że przytoczę: Na wszystko w życiu przychodzi czas. Nauczy się kiedyś i gotować, jeśli zajdzie taka potrzeba. Tej właśnie mądrości życiowej zabrakło moim nauczycielom wuefu, którzy tyle lat bezskutecznie próbowali zrobić ze mnie drugą Halinę Konopacką. Wystarczyły bowiem odpowiednie czynniki zewnętrzne, bym nauczyła się biegać - bez fałszywej skromności - najszybciej w mieście. Na granicy pokornej akceptacji wszystkiego, co los nam zsyła, odkryłam w tym nawet pewną przyjemność.

Aby więc uniknąć egoistycznego hedonizmu, który groziłby mi w tak nieoczekiwanie zmienionych warunkach egzystencji, wypunktować mi trzeba kilka aspektów tego położenia, które bywają dla Was, moi Dobroczyńcy, kłopotliwe:
  • Czasem tylko, przebiegając pod Waszymi blokami, potykam się o wolno stojące wózki: pojedyncze, spacerowe, głębokie, wielofunkcyjne, bliźniacze, trójkołowe - w których jeszcze nigdy, co ciekawe, nie było dziecka!
  • Czasem tylko, przeskakując przez wasze balkony, zaplątuję się w rozwieszone na sznurkach ciuszki, fatałaszki, szmateczki, wyprane tradycyjne pieluszki tetrowe - a wszystko to pachnące rumiankiem!
  • Czasem tylko, przebiegając przez wasze podwórka, wdepnę nogą w błękitny basenik i rozchlapię dużo wody dookoła;
TYM BARDZIEJ DZIĘKUJĘ WAM

za wyrozumiałość, za to, że pozwalacie mi czasem odpocząć na Waszych hamakach.

Po tygodniu odkryłam bowiem ni stąd, ni z owąd, że jedynym skutecznym sposobem na uśmierzenie bólu dręczącego serdeczny palec mojej prawej dłoni jest dyndanie nią na styku ostrych traw z jeszcze ostrzejszym powietrzem. Od tamtej pory staram się biegać pomiędzy Waszymi ogrodami możliwie najszybciej - tak szybko, że Siwy nawet nie zdąża się zorientować, biedaczysko! Pisząc te słowa mam szczerą nadzieję, że będzie was, Dawców Hamaków, coraz więcej.

God bless and have a safe weekend, jak mówią.

Brak komentarzy: