28.03.2008

czesanie gęstym grzebieniem

Wróciłaś. Nie spodziewałam się, że aż tak mi Ciebie brakowało - że ugną mi się nogi, kiedy Cię zobaczę, kiedy mnie ta świadomość obiegnie całą po jednym zbyt szybkim uderzeniu serca, zaalarmuje każdą tkankę, każdy organ, każdy nerw niebezpiecznie rozczapierzony teraz, sięgający najgłębiej. Że zaraz po tej niespodziewanej fali gorąca przyjdzie dreszcz ulgi, że to koniec bezczucia, że rozpoczynamy taniec.

Jestem dumna, że wskazujesz mnie spośród tylu innych swoim pulchnym, różowym palcem. To ja, ja, ja będę czesać Twoje włosy, bo zapomniały już o lśnieniu, zapomniały o pachnidłach, zapomniały o końcówkach równo przystrzyżonych, o powiewaniu na wietrze, o zachwycie, jaki budzą. Martwisz się, że zapomnieli. Pewnie za mocno szarpię, tak? Łzy nabiegły Ci do oczu i zaczerwieniły się powieki, przepraszam. Nie martw się. Nie zapomnieli. Wiem, bo choć nie pytałam ich wprost i sami nie powiedzieli by mi tego - nie są zbyt skłonni do zwierzeń - wiem, że czekali, tęskniąc coraz mocniej każdego dnia, z każdym utraconym piegiem, z coraz bledszymi policzkami nadstawionymi do przelotnych pocałunków. Pergaminnieli wszyscy bez Ciebie. Stawiali tylko cienkie i niepewne kontury liter ze swoich imion na każdym skrawku wolnej przestrzeni, żebyś wiedziała, jeśli przyjdziesz przed nimi, że czekali. Że pamiętają.

Z Twoich poplątanych, zagniłych włosów wyczesuję gęstym grzebieniem drobne historie - zawiłe, splątane kołtuny z zeszłorocznych erotyk niebacznych, z zatęchłych chwil zapomnienia. Zatracone w tej wczorajszej opowieści robactwo dotknięte moim grzebieniem rozpierzcha się na wszystkie strony, krąży, szuka ukojenia na zimnej, gołej ziemi, jakby zrozpaczone - węszy, miota się, w końcu wybiera jakiś przypadkowy kierunek i biegnie co sił przed siebie, chowa się po kątach. O każdym suple opowiadasz mi z rozżewnieniem, z opuchłą od niedawnego snu twarzą, one też - wciąż potrzebują Ciebie, nie chcą się od włosów odczepić, kleją się, plączą, mieszają. Sama już nie wiesz, gdzie jest początek, a gdzie koniec każdej z wyrywanych historii i śmiejesz się coraz głośniej, przez te łzy, mokre, spływające mi do łokci po przedramionach. Kiedy już wyszarpałam je wszyskie - przepraszam za ten ból - układamy z nich stos niebotycznych rozmiarów.

Płomień wsiąka w górę kołtunów miękko i raptownie, z sykiem przeradzającym się we wrzask nie do zniesienia. Są już martwe, mówię, to tylko te łzy Twoje namoczyły je i oddały im trochę chęci walki. Martwisz się jednak. Mówisz, że już późno i znikasz w gęstej zawiesinie pomiędzy drzewami, białej wacie mgły i dymu.

Stoję tuż przy stosie i łapczywie wpatruję się w płomień. Dym oplata mnie jak winorośl, jak jakiś egzotyczny robal wciska mi się pod skórę, wgniata pod paznokcie, okręca wokół szyi. Drapie w gardle, że chce mi się wymiotować, na ten jazgot i trzaski w dole, zwłaszcza, że kręci mi się w głowie i nie wiem już, czy ja stoję nad płomieniem, czy płomień stoi i rechocze nade mną.

W końcu słyszę, jak się wciera w moje włosy, jak każdy kosmyk liże od nasady aż po wystrzępiony koniec... Miliony języków z Twoich spalonych kołtunów plączą się na mojej głowie. Jak co roku zaczadzają we strach. Jak co roku budzą nieprzepartą chęć do tańca.

Teraz.

18.03.2008

Białystok rozprzestrzeniony

Rozkołysało się nasze niebo, rozwirowało i podarło na strzępki, jakby na potrzeby jakiegoś niebotycznych rozmiarów doświadczenia badającego oddziaływania magnetyczne. Nie bez znaczenia przechodnie w tym polu: zakapturzeni, pochyleni w przód, nisko, nisko przy ziemi. Moknące teczki tekturowe, rwące się z wrzaskiem reklamówki z zakupami, dyndające ściągnięte troczki kapturów. Czerwone dłonie, zmarszczone brwi, zaciśnięte powieki. Dla bardziej grzesznych- pies na smyczy, też dyndający, na przekór - radosny, popiskuje, wdaje się w bójki z kolegą z naprzeciwka.

Rozwirowałam się i ja, wiedziona nadzieją na nadciągające latawcowe święto przycupnęłam na parapecie pomiędzy zeschniętymi skórkami chleba i czekałam. Porwało mnie w końcu wysoko ponad okno, ponad budynek - owocową galaretkę w cukrze pudrze. Ktoś w górze zawzięcie potrząsa kulą. Czy widzi mnie tak samo, jak inne białe strzępki? A może mam chociaż inny kolor, rozmiar... ostatkiem wolnej woli pragnę być odróżnialna.

Naddasze osiedla prezentuje się nader niepokojąco, wstęgi chodników, plamy trawników, rzędy parkingu - wszystko najwyraźniej przypadkowe, wciśnięte w wąską gardziel ulic. Połknięte. Zasłoniły mi widok zielone pagórki w bitej śmietanie. Na samym szczycie jednego z nich pan wyprowadza dalmatyńczyka i daję słowo umieram ze śmiechu. Pies się nie obraża, śmieje się ze mną. Przynajmniej tak to wygląda z białej wstęgi, którą teraz tworzę wśród innych drobin.

Wir, szur, szmat drogi przed naszymi szastającymi stopami - nie nie nie - nie mam już stóp - mam tylko jedno wielkie oko - które jednak czuje zimno - przepraszam, czy ktoś mógłby - o, o! - zatrzymać?

Wstęga opasuje świat bez udziału mojej woli. Przepraszam.

Ostatnia rzecz, której nie przestaję usiłować: nadgryźć skorupkę lukru, którym pokryliśmy peron na stacji (nazwa pozostaje wciąż niezapamiętana).

śnierzyć

miękko i niewinnie śnić o intymnych częściach ciała ukochanej osoby