4.04.2008

Krzysztof W. otwiera szufladę

Podobno 90 procent kurzu to ludzki naskórek. Skąd więc biorą się grube, białe, puchate warstwy w mieszkaniach, których nikt nie odwiedza?

Krzysztof stał w otwartych drzwiach zdumiony. Nie mógł znaleźć w sobie tyle odwagi, żeby poruszyć się choć o krok. Pokój, na który otwierał się niewielki korytarzyk, był zabałaganiony - pod drewnianą ławą stojącą na środku książki piętrzyły się w kolumnach, gotowe do zapakowania w kartony walające się tuż obok. Na starym, zdezelowanym tapczanie spały pokulone swetry i szaliki niekończącej się długości, nad tym wszystkim jak maszt odarty z żagla sterczał wbity na sztorc srebrny drut z zieloną kulką na końcu. Na podłodze obok leżał duży kłębek połączony z tapczanem nicią-pępowiną uniemożliwiającą ucieczkę. Na ławie i komodzie pod ścianą stały fajansowe kubki, ponadgryzane z niecierpliwości w oczekiwaniu na wyjazd. Podarte w strzępy gazety dookoła niektórym z nich zdążyły już wypełnić wydatne brzuszyska.

Na oknie wychodzącym na podwórze żałośnie żółciły się pomarłe paprocie, których niesforne liście oderwały się od suchego paprociego kręgosłupa i zapaprały dywan. Wyglądało to jak piaskowy wał przeciwpowodziowy - antidotum na nieszczelne okna. Wiatr wciskał się nimi do środka i poruszał nieznacznie poszarzałą firanką na tle granatowiejącego coraz bardziej nieba.

Kiedy Krzysztof opadł ciężko na tapczan, w górę uniósł się leniwy tuman kurzu, rosnący w pokoju jak dym papierosowy w płucach rozsmakowanego palacza. Nie kaszlnął.

Na ścianach wisiały dziesiątki pamiątek po wyprawach własnych i opowiedzianych - zdjęcia, ususzone kwiaty i kawałki kory brzozowej, sznurki niezrozumiałego przeznaczenia, widokówki z zagiętymi rogami, a pomiędzy tym wszystkim - skrawki kartek z cytatami z książek, które prawdopodobnie leżały teraz pod ławą.

Powoli o parapet rozpukał się deszcz, rozpłukał po szybach i rozpłakał na dachu ganku, biczując go powracającymi strugami coraz ulewniej. Wiatr huczał w kominie, jakby za wszelką cenę chciał się dostać do środka i narobić jeszcze większego bałaganu. W głowę Krzysztofa wsiąkały jedno po drugim wspomnienia boleśnie obce, jawiące się mu przed oczami w formie pachnących obrazów i płochych dotknięć. Nie otwierając oczu wyczuwał na swoim lewym ramieniu rozszerzające się ciepło czyjegoś bezimiennego ciała, tulącego się do niego z zaufaniem wpędzającym go tylko w zakłopotanie, że to nie o niego w gruncie rzeczy chodzi, że przypadkiem... Świt wkradał się nieśmiało szparą pod drzwiami i cicho piął w górę po przeciwległej ścianie. Rozszczepiony na kilka promieni wachlarza zachwycił ją - krzyknęła coś i przewróciła się na drugi bok. Włosy przesypały się za nią szumnie, prosto na jego twarz. Nie lubię Twoich włosów na mojej twarzy, nie lubię...

Mieli tam komodę z wytartym blatem, który zawzięcie polerowała, mówiąc coś o wskrzeszaniu umarłych, zawsze tym samym płynem. Czuł jeszcze jego zapach, kiedy otwierał górną szufladę. Na wklęsłym dnie pod ubraniami bez barw i ciepła leżała korona ze sztucznych liści, rogata i ogromna. Pasowała jeszcze. Podniósł wykręcone w wyuczonym geście ręce do góry... Dajcie mi brawo, łaskawie - namalowała go kiedyś pośród cienistego lasu w tej koronie, to musiał być środek czerwca, bo nie marudził przy pozowaniu... nie pamięta, żeby marudził... Nie lubię Cię malować, marudzisz jak stara baba... rzadko malowała, coraz rzadziej... potem w ogóle. A co złe, to ja naprawię...

Zapachniała mu scena. Odgarnął dywan z wypaczonych, lśniących desek, przywarł do nich i leżał tak bez ruchu. Na suficie tańczyły cienie. Ona też tam była, w jasnej sukience. Wtedy była w jasnej, długiej sukience, tak piękna wśród publiczności, że na chwilę stracił pewność - czy to on, czy ona gra rolę. Zaśmiała się do kogoś obok. Zaklaskać?

Ogromna publiczność za oknem gromkimi brawami dziękowała za występ, był pewien, że to jej występ, taniec malarki na białym suficie... czy Pani wie, że to moja narzeczona? Kołysało się w nim wszystko, mieszały się smaki z kolorami, był pewien, że czuje na języku jej błękit, że dotyka różowości jej chmury.

Nad ranem ktoś głośno i długo pukał do drzwi, zanim Krzysztof podniósł się obolały z podłogi i otworzył. Na progu stał mężczyzna ze stacji, z książką w ręku.

- To pan tu? - zapytał, poprawiając okulary opadłe z niedowierzenia.

Otoczeni woalką herbacianej pary snującej się z wąskiego dzioba imbryka wymieniali spojrzenia, mężczyzna ze stacji opowiadał powoli o swojej pracy, o miasteczku, o zmianach, o tym, że wyjechała.

- Nie, od dawna tu nie mieszka. Kazała zostawić wszystko tak, jak przed jej wyjazdem, mówiła, że się wszystko do czegoś jeszcze przyda. To nie ruszałem. Czasem tylko biorę książkę jakąś do poczytania na stacji, bo do nas rzadko ktokolwiek pociągiem przyjeżdża. Na początku jeszcze myślałem, że może ona wróci, może się wszystko jakoś splecie razem. Co najgorsze - przestała malować, zostawiła obrazy, pędzle. Powiedziała, że już jej niepotrzebne. I wyjechała za nim na drugi koniec Polski, a to był aktor, wie pan, przystojny, wysoki... Aj, jak ona go kochała! Żeby każdy tak w życiu kochać mógł, wie pan. Tylko czasem, jak tu przychodzę, jakiś taki potworny smutek czuję, że zaraz muszę wyjść. Pan nie wie, dlaczego?

Brak komentarzy: