6.04.2008

bazyli


Przeszłość Traktu Królewskiego spogląda na nas ukradkiem z przezroczystych tabliczek przyklejonych do murów na czterech metalowych nóżkach. Żadna z nich nie mówi jednak o Legendach. Może to lepiej. Nikt nie nagabuje Ich do zrobienia pamiątkowego zdjęcia. Mogą sobie spokojnie blaknąć na słońcu. W najwyższej trosce o ich ulotne rysy i miękkie spojrzenia wciskam Je do słoika. Marynuję na potem.


Rozpocząwszy podróż od Starego Miasta złowiłam najpierw cień Bazyliszka, gdy - jak zwykle smutny i roztargniony - siedział na Kamiennych Schodkach. Nie machał ogonem. Bazyliszek był, moi mili, człowiekiem.


Narodził się gdzieś pomiędzy "bardzo dawno" a "bardzo, bardzo dawno temu" w rzemieślniczej rodzinie. Jego ojciec był szewcem, miał własny zakład na dzisiejszym Starym Mieście. Tutaj mały Bazyli spędzał swoje niewesołe dzieciństwo na zabawie skrawkami skór, z których robił miękkie lalki. Zasadzał je potem na patyk i w oknie warsztatu przedstawiał dzieciom na ulicy sztukę teatralną. Fabuła była prosta, postaci wyraziste: król był zawsze dobry, a smok okrutny. Miał talent. Potrafił głosem naśladować zarówno zianie ogniem, jak i dystyngowany ton władcy. Po zakończonym spektaklu rówieśnicy najpierw wrzaskiem euforii wywoływali go przed warsztat, a potem wrzaskiem przerażenia znaczyli drogi swojej ucieczki - w cztery strony świata. Każda matka ocierająca fartuchem łzy z rozognionych policzków wysłuchiwała ze ściągniętymi brwiami innego opisu strasznego chłopca: jedne, że jest krogulcem, inne, że wężem, smokiem, jaszczurem... Zanim do domu zaczęły schodzić się pielgrzymki rodziców z pretensjami zwisającymi z wydętych, otłuszczonych ust, szewc przeniósł syna do piwnicy. Tam też rósł razem ze swoim strachem Bazyli, którego zaczęto już wtedy nazywać Bazyliszkiem ze względu na powtarzającą się w opowieściach cechę - kontrast kruchej postaci i ogromnych, nieludzkich oczu. To w nich każdy z odwiedzających chłopca w jego norze pod brukiem Jezuickiej przeglądał się jak w zwierciadle, dostrzegał swoje najpodlejsze cechy i - co było najbardziej przerażające - wszystko, do czego byłby zdolny w obronie samego siebie.


Przychodzili do jamy działający już wtedy Poszukiwacze Prawdy - o świecie, o samym sobie - bo choć dygotali ze strachu, ciekawość była silniejsza. Znajdowano ich potem nocą - półżywych, z obłąkanym wzrokiem, zwiniętych w kłębki pod murami kamienic. Jedne tylko odwiedziny nie skończyły się w ten sposób i przerodziły się w szczerą przyjaźń. Dwoje szewskich dzieci, przybyłych do miasta wraz z ojcem, który obejmował właśnie schedę po ojcu Bazyliszka, nie widziało w swoich odbiciach nic z rzeczy, o których krążyły legendy - tylko zaufanie i wiarę. Odwiedzały go niemal codziennie. Do czasu, oczywiście.


Nie potrafili sobie potem przypomnieć, co się wydarzyło pomiędzy nimi, grunt, że tamtego dnia weszli do jamy skłóceni. Krzyk, którym zaalarmowali miasto, wybiegając na ulicę, był tak przeraźliwy, że poruszył samego burmistrza, zasiadającego na wysokim drewnianym krześle przy ratuszu. Pod pręgierzem więzień czekał na wykonanie wyroku za gwałty i morderstwa. To właśnie jego wysłano do jamy, którą dzieci wskazały drżącymi ze strachu rękami.



Ubrano go w konstrukcję ze zwierciadeł - każda kamienica ofiarowała przynajmniej jedno. Niepotrzebnie. To, co skazaniec zobaczył w oczach Bazyliszka, nie przeraziło go ani trochę, zbyt dobrze siebie znał. Kiedy wyszedł z jamy z rękami umazanymi po łokcie we krwi, okrzyknięto go bohaterem.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Hello. This post is likeable, and your blog is very interesting, congratulations :-). I will add in my blogroll =). If possible gives a last there on my blog, it is about the Transplante de Cabelo, I hope you enjoy. The address is http://transplante-de-cabelo.blogspot.com. A hug.

Anonimowy pisze...

malinowy bazyliszek przejmujący jest na wskroś. przynajmniej ja to teraz tak gorączkowo odczuwam..

(i le bardzo łąanie prosi, żeby jednak nadal pozostało le, żeby jednak nie było tego imienia, a do tego jeszcze nazwiska, co to internetowo obce mi są zupełnie.)