1.01.2010

święta-święta, bloody mess

rutynowo: poczta, fejsbuk, blog, blogi, raptem - skype od Marianny.

- jak?
- to może ty: jak. przecież to nie ja jestem na balu u Wolanda.
- pfff
- chyba że nie jesteś tam wcale, are you?
- nie w tym rzecz. powiedz lepiej, jak z Piotrusiem.
- migasz się.
- tak, ale na większą skalę, niż myślisz. siedzę przed oknem i rozkoszą napawa mnie fakt, że nigdzie się stąd nie ruszam. tyle mogłabym zobaczyć, zrobić, i nic z tego. usłyszałam dziś w wannie własną piętę.
- no tak.
- usłyszałam swoje ciało, Mal, to jest poważny krok naprzód.
- tylko w którym kierunku?
- powiedz lepiej, jak z Piotrusiem.
- in progress. coraz częściej wynurza się z pokoju, zaparza herbatę. wcześniej robił to w czterech ruchach, teraz tylko w dwóch. odpadła ucieczka w interwale pomiędzy czerwonym włącznikiem a wrzeniem.
- myślałam, że lepiej pójdzie.
- no, ja też myślałam, tylko że - widzisz, nie wyposażyłaś nas w te same języki. trzeba było mnie uprzedzić.

Ale uprzedzić mogłaby mnie tylko wtedy, gdyby sama dopuściła do siebie tę informację.

tymczasem po wstępnej wymianie uprzejmości - ograniczonej w naszym przypadku do sine qua non dwóch rzeczowników - okazało się, że jeśli idzie o porozumienie, to by było na tyle.

herbata - ni w ząb. podróż - gdzie tam.

wykonałam więc bezradny gest zakreślania kółek ręką od siebie, dorzuciłam kiwanie głową. zrozumiał. i wylał się z niego jakiś potok pierwszy raz słyszanych dźwięków, z kontekstu tylko mogłam przypuszczać, że chodzi o pociąg, o opóźnienie, o przymusowy postój w Białymstoku, o brak prądu w gniazdkach. ale może mu coś ukradli?

ni cholery. nie mogłam zrozumieć nawet jednego zaimka. spójnika - zero.

zaczął się więc ten mozolny proces wyłuskiwania najważniejszych przedmiotów z otoczenia, wkładania ich w rękę i nazywania kolejno: bi-let; szklan-ka; te-le-fon; bilet, szklanka, telefon. gdy tylko zmieniłam kolejność przedmiotów, Piotruś wpadał w czarną rozpacz i poprawiał kołnierzyk. tam, skąd pochodzi, poprawianie kołnierzyka musi być oznaką czarnej rozpaczy.

więc znów ten gest kolistego od siebie, twoja kolej.

dłuższą chwilę rozgląda się dookoła, uśmiecha się, i jako ten pierwszy, najważniejszy rzeczownik, podaje mi książkę. szji'żuua.

- kiedy ty wracasz, ę? przecież tego się nie da dłużej.
- zejdź ze mnie. dopiero pięta. a kiedy przyjdzie kolej na otwarcie drzwi? na powitanie sąsiada? na otarcie się w tłumie? do tego czasu spróbujcie może... nie wiem... n i e  n a z y w a ć?
- nie nazywać, że też na to nie wpadłam.
- znajdziesz sposób. muszę kończyć, słuchaj, pamiętaj.
- pamiętam.

i to by było na tyle wsparcia od jedynego tłumacza pomiędzy mną a tym ciałem po drugiej stronie ściany, jedynego - jeśli nie liczyć sierści kota, głaskanej na zmianę to w moim, to w jego pokoju.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.