9.09.2007

spotkamy się na zaklęcie

Byłeś lepszy.

W pewien sposób Cię podziwiałam. Było coś ujmującego w potarganych lokach, spadających Ci na twarz, kiedy mijając mnie nachylałeś się, by krzyknąć: spotkamy się na zaklęcie! Przynosiłeś wtedy ze sobą podmuch wiatru i jakąś wyższą wartość, jakieś niemyślenie, niewahanie się na krawędzi, rodzaj aksjomatyczności.

Ja nigdy nie byłam tak naprawdę przekonana, że prosta nie ma końca.

A w tym zachłyśnięciu wiatrem- nagłe pragnienie, by zarzucić Ci ręce na szyję- w pragnieniu pasja-w pasji czerwienie, purpury i szkarłaty, wiosny i jesienie, soczyste, kwaśne jabłko i szelest falbanek, dzwony kościelne w górskiej wiosce i mokre wrzosowiska oprószone czekoladą. To dla Ciebie- tu, Ty- tam: hen, hen, ledwo widoczny. Powiesz- czekałem!

W końcu dojechałam- ledwie zsiadłam z roweru- widzę, że na zaklęcie nie ma nikogo.

Długo szukałam słów. Łączone ze sobą na siłę odpychały się tylko i zgrzytały mi w zębach, wracały do gardła, pazurami darły krtań, żartobliwie wypychały policzki. Druzgocząca była świadomość, że bez zaklęcia- ani rusz, ani kroku dalej nie postąpimy oboje.

Więc zawróciłam, nie było nikogo na zaklęcie.
Przynajmniej z mojej strony.

Brak komentarzy: