11.09.2007

Och, zabij te smutne dni. Zduś je w zarodku. Nie daj im jesiennieć.
Na początku zawsze mam wiarę, że wyniknie z tego coś dobrego, że październik zawsze pachnie przygodą, a listopad- to już na bank... nowe znajomości, półukradkowe uśmiechy w półświatłach znad tęczowych kubków. Albo nie, albo nie. Kubki byłyby bordowe.

Miałabym na sobie gruby sweter z czekoladowej włóczki i spędzałabym całe dnie na szydełkowaniu i parzeniu kawy. I zupełnie nikt by do mnie nie przychodził. Bo zawierucha.

Aż któregoś razu usłyszałabym pośród wycia wiatru cichutkie pogwizdywanie, znałabym tę melodię sprzed wielu, wielu lat.

I pewnie zapukałby ktoś do drzwi. Nerwowo zerwałabym się z fotela, aż potrąciłabym stół, nakryty wielką, szydełkowaną serwetą. Okrągły stół.

-Kto tam?
-Podróżnik w potrzebie. Poratujesz pani herbatą? Wieje jak w Kieleckiem...!

Co robić. Otwieram. Właściwie: próbuję otworzyć, bo tak dawno nie wychodziłam na zewnątrz, że deski wrosły w futrynę. Jazgot niesamowity, ale otwieram.

Jesteś wyższa, niż sobie Ciebie wyobrażałam. Za wysoka na moje maleńkie drzwi.
- Jakie małe drzwi...jak pani się w tym mieści na co dzień?A jeszcze z kosturem...- gramolisz się, kostur zostaje na zewnątrz, ale zaczepił się o futrynę, więc jeszcze raz- ty na zewnątrz, kostur do środka. On chyba lubi być z przodu. Nie grymasi.
- Ja... nie wyprawiam się nigdzie daleko. To i kostur- niepotrzebny. Jakiej tej herbaty?- pytam i opieram się całym ciężarem o deski, żeby docisnąć. Trzeba wymienić na nowe, pomyślało mi się, może będziesz tu zaglądać częściej?

- O, byle czego, Kochana. A właściwie... wstaw tylko wrzątek, zaparzymy co mojego, bo tu pewnie nie ma tego... lesiście tu- Nie zaprzeczam, jest lesiście i prawdopodobnie nie ma tego. Nastawiam czajnik. Zamiast gorących powitań tylko płomyk trzaska gałązki pod pokrywą, taki ze mnie gospodarz. Patrzę tylko ukradkiem na ten kostur... taki wielki... poznaczony. Czerwone, czarne napisy. Różne języki. Niewiele widać w takim cieniu.

-Z daleka?- pada w końcu pytanie, ale to chyba nie moje. To może wiatr zapytał.
- Zależy jak dla kogo jest daleko. Byłaś kiedy w Deszczowinie?

Na samą myśl- ciarki na plecach. Babka straszyła mnie Deszczowiną w kołysce, że niegrzecznym dzieciom każe się tam spędzać wakacje, a zwłaszcza dziewczynkom, które nie lubią szydełkować.

- Stamtąd wracam. Wyprawiłam się jak głupia... to nie na moje lata, ale zawsze bałam się Deszczowiny- nie wiem, czy to chichot, czy kaszel przerwał w tym miejscu- Babka mnie straszyła w dzieciństwie Deszczowiną. Lubię wiedzieć, czego się boję. Poszłam.

Czajniczek podskoczył wesoło, z jego długiego ryjka wydobywały się kłębki dymu, jakaś misterna wyszła z tego zasuplina, zaczęła tańczyć w zimnym powietrzu, parzyło ją. Z tobołka, który przytachałaś na plecach, wydłubałaś chrupiące zawiniątko z liśćmi jakiegoś ziela.
- Powąchaj, kochanieńka, świeżyzna. Zbierają to w Deszczowinie przed jesienią, wtedy najlepiej pachnie. I działa najmocniej.
Oczy Ci się roziskrzyły, jakby były dwoma węgielkami w mojej kuchni. Co to tak pachnie? strach?

- A... jak tam jest? W Deszczowinie... ? Oj, jakie maleńkie liście!- nie mogłam ukryć zdziwienia, bo to było trochę tak, jakbym trzymała w ręku bukiet ślubny szmacianej lalki. Malutenieńkie.
- Bo też i cała Deszczowina taka jest. Malutenieńka. Ci, którzy tam mieszkają, mówią, że to zupełna bzdura straszyć małe dzieci Deszczowiną, bo nawet małe dziecko może ją spokojnie rozdeptać w chwili nieuwagi, to gdzie miałoby być zagrożenie? I oni się śmieją, Kochanieńka, z mojej świętej pamięci babki, do dziś pewnie tam zanoszą się śmiechem, że straszyła mnie Deszczowiną- rzuciłaś ze złością, wkruszając liście do filigrzanek- a dla mnie w Deszczowinie drzemie całkiem realne niebezpieczeństwo...
-Ale jakie?- zapytałam z niepokojem. Zdążyłam już przecież pomyśleć, że to dobrze, że wcale nie ma krainy dla niegrzecznych dziewczynek, nielubiących szydełkować, a tu nagle- zagrożenie. To nie na moje nerwy.

-Unieważnienie!- szepnęłaś teatralnie, podnosząc do góry srebrną łyżeczkę- wpadasz tam jak kamień w wodę, choćbyś nie wiem, jak ważną była postacią- wchodząc do Deszczowiny stajesz się mała i śmieszna jak reszta. A raczej smutna jak reszta. Rozmyta, jednakowa, jak to się dzieje z kroplami. Przerażenie na samą myśl, co?- szturchnęłaś mnie teraz tą łyżeczką, a ja co. Co miałam odpowiedzieć.

- A teraz... teraz kochanieńka, pij- wyprostowałaś się w fotelu, przez co zrobiłaś się jeszcze wyższa i poważniejsza niż dotąd. Pomyślałam sobie nawet, że gdybym miała kiedyś wnuki, straszyłabym je Tobą.
-Ale na co to? Powiedziałaś, że to działa. Muszę wiedzieć, na co!
- Jak to- na co. Przecież mówiłam, zbierają to przed jesienią w Deszczowinie. To jest ich broń przeciwko całkowitemu unieważnieniu. Taka herbatka odpornościowa. Nie zawsze działa, ale lepiej spróbować. Pij, pij, dobrze Ci zrobi.

Rozsmakowałyśmy się w tym obie, co tu dużo mówić.
Kiedy następnego dnia odprowadzałam Cię na ganek, stwierdziłam ze zdziwieniem, że miałaś rację.
Drzwi były zbyt niskie nawet dla mnie samej, a co dopiero, gdy wyciągnę z szafy swój kostur...

Brak komentarzy: