2.06.2009

z pamiętnika adiustatorki

"A zatem nie ma zbawienia poza nieśmiertelnością przemiany materii"

wielu rzeczy nie przemyślałam zbyt dokładnie, trzeba przyznać. przemknęłam po nich opuszkami, głasnęłam je brzegiem pseudoetnosukienki, zahaczyłam warkoczem, nie zagrałam ich mięsiście. Odruchowo robię unik prawym ramieniem - z tamtej strony moje ciało spodziewa się spiczastych, dobrych palców Pani B., która zakrzykując "Magda!" spróbuje mnie doprowadzić do pełnej jedności z rytmem, który wymyka się moim opuszkom - co krok, co kuplet, co akcent.

przemknęłam więc, posyłając im kartki z serdecznymi pozdrowieniami z podróży:

"Najdroższa Gnozo,

nie wyobrażasz sobie, jak tu, skąd ślę Ci drgnienia powieki, skądinąd znane jako mrugnięcia, rozpyszniły się jaśminy. Pogoda jest nadzwyczajna, od półtora tygodnia leje, w każdy poranek wsuwam więc nogi jak w zielone kalosze i idę pomiędzy ich białe kwiaty, strząsam rosę. Serdecznie dziękuję Ci za list, w którym tyle, tyle ciepłych słów; pytasz mnie w nim o plan dalszej podróży, przyznać więc muszę, że nie umiem na tak postawione pytanie odpowiedzieć w tej chwili. Urlop mój zdaje się chwilowo nie mieć końca, niechże tak pozostanie,

Na zawsze Twoja
M."

Czasami na brzegu tekturki umieszczam jakiś zabawny rysunek - czaszkę ze skrzyżowanymi piszczelami, ochłap mięsa, zarys kości biodrowej z torebką stawową, nóż zamiast bandery mojego - jakby nie było - pirackiego statku.

Nie byłam też wierną kochanką, tuż przed świtem uciekłam Heideggerowi z łóżka, gdyż przeraził mnie sen o naszym wspólnie budowanym domu - imaginowałam sobie, że nie ma on ścian, staram się więc zawiesić obrazy mojej Mi na hakach rozpalonego powietrza, które z hukiem spadają w głęboką czeluść, bo nie ma tam również drewnianej podłogi, ani progu, na którym można byłoby usiąść i zapalić świetlistego papierosa, ciesząc się widokiem naszych krzepkich, lokowatych dzieci.

Z Nietzschem zatańczyłam kilka tang - spotykamy się zawsze niby przypadkiem, w zadymionym, ciasnym, ukropnym barze jak w piekielnym tyglu. Przy kontuarze podają nam w kieliszkach ogień, który Frycek nauczył mnie połykać pierwszego wieczoru - zrazu zakochana w nim, gdy ucichła orkiestra zobaczyłam przemykającego od kuchennych drzwi Prometeusza i nie mogłam już pozwolić sobie na kolejnego drinka. Na trzeźwo zaś - musisz przyznać - nie tańczy się z poetami najlepiej. Gdzieś u podstawy kręgosłupa, w najgłębszych mrokach wnętrzności, przy każdym potknięciu rodzi się niepohamowany, czkający śmiech, na który oni reagują uniesieniem podbródka. Ach tak.

Czasem, kiedy wiatr odwróci moje spojrzenie w tym samym, co wszystkich, kierunku, ogarnia mnie jakiś niesmak, rodzaj zgagi, jak po zjedzeniu zbyt gorzkiej czekolady. Niemal słyszę ponad głową otwierające się niebiosa i siedem trąb (zapewne podwójnostroikowych, wiem dobrze, widziałam je na podbrzuszach bazylik), odruchowo uchylam prawe ramię.

"Magdo! Gramy DO klawiatury, DO klawiatury, rozumiesz? No, spróbuj jeszcze raz od repetycji"

Próbuję, Pani Profesor, próbuję.

Brak komentarzy: