2.06.2009

miasta portowe



sopran: krzyki ptaków; basso continuo: szuranie miotły o chodnik; kuplet: przejeżdżający coraz częściej autobus.
Nagle poczułam zapach zielonkawej wody - znów jestem w Hadze o świcie.

Najbardziej marzną mi zawsze uda i koniuszek nosa. Ulice śpią wyciągnięte w stertach śmieci po wczorajszej nocy - od dworca ciągniemy do katedry, potykam się o tory tramwajowe. Jeszcze nie zapomniałam ciepła kołdry, a może nawet pamiętam je coraz lepiej. Jeden z miotlarzy podejdzie za chwilę i, zerkając co chwila na włosy tuż ponad moim czołem(które tego lata wyjątkowo nie zdążyły wypłowieć na słońcu, bo marnie opala się w szklarni), wyzna mi miłość. Będzie miał na imię Cosmos i skórę czekoladową jak Framboise 70% Noir. Tłumaczę mu, że nie mam telefonu. Zapisuje mi numer na skrawku papieru. i jeszcze to imię - Cosmos. Jak to jest, być kochanką wszechświata?

Więc jak to się dzieje, że o poranku w mieście, które przecież za chwilę otworzy okiennice i pójdzie myć zęby nad kanałem, jest się mile widzianym gościem? Ściany przytulają się do twoich wychłodłych skroni, uliczki zawijają się w śniadaniowy rogalik, powietrze kruszy się w palcach jak francuskie ciasto? Jak to jest, że dom Spinozy ma konkretne drzwi, kuszącą złotą klamkę, wysokie okna, wąską wstążkę chodnika tuż przed sobą? Jak to jest zrobione, że równolegle z moim skróconym krokiem co chwila jakiś fragment tego obrazu taje z bezruchu, element pocztówki porusza się i mizdrzy do obiektywu mojego oka?

i nagle gdzieś pośród kół, kierownic, koszyków i dzwonków opartych o stojak znajduję mój rower z dzieciństwa. już wiem.

Brak komentarzy: