12.10.2009

biała dama

jadę. jeśli modlitwa jest czasem wyciszenia, podróże są modlitwą.

gwiazdy, które budują kręgosłup, ustawiają się w coraz to mniejszą ilość konstelacji. jeśli oprzesz gwiazdę północną o brzeg czerwonej kołyski, a stopy umieścisz w metalowej uprzęży, zrozumiesz jedną z niewielu, które mi pozostały. no i nikt obok ciebie nie usiądzie.

wszystko spośród form stałych rozsmuża jak przy zawrotach głowy, każdy przedmiot znaczy się linią bez brzegów, jak skrzydła ćmy znaczą białą ścianę. albo jak biała ściana ociera się o skrzydła ćmy. mój stateczny gwiazdozbiór odbiera honory. kłaniają mu się kolejno smugi pistacjowe, pasma palonej sieny i dymionego siana, wstęgi paryskiego błękitu. wobec nadmiaru czci pozostaje niewzruszony.

zamykam powieki, bo to jakoś nie wypada nawet.

przedział jest pusty i upiornie cichy, zapadam we wnętrze kołyski jak w drewnianą niewyściełaną trumienkę. smugi układają się teraz warstwami jak kolejne epoki gleby, jak następne rozdziały ziemi, światło kluczy w labiryncie grudek i korzonków. dżdżownica toruje mu drogę.

nagle w tej sielskiej pauzie generalnej jakaś wyrwa, jakiś dźwięk się przegryza przez pięciolinię żałobnego marsza pod kloszem, spod którego odessano powietrze. jest jak spóźniony widz wpuszczony skrzypiącymi drzwiami (nici ze stanu skupienia). uchylam wieko powiek. to turla się, osierocona pod sąsiednią kołyską, butelka z powietrzem zamiast treści.

z etykiety odczytuję złote zgłoski: biała dama.

Brak komentarzy: