22.10.2009

sen z widokiem na okno



przekroczyłam pewną granicę w fotografowaniu: już nie dokumentuję, stwarzam.

brzmi to dumnie, więc głupio, ale tym razem czuję dobitnie, za każdym razem, gdy wyświetlam ten plik: to zdjęcie snu, nie - rzeczywistości.

i zaraz obsiadają mnie jak kumoszki ambiwalentne uczucia, z dwu stron polewają mi do jednego słoika i czekają cierpliwie na moją reakcję. wychylam. zaczyna się.

bo do tej pory próbowałam opisać to, co się dzieje, gdy rzekomo "zasypiam"; z niesmakiem, zresztą, stwierdziłam któregoś dnia, że wszystkie te obrazy są w bezczelnej większości transpozycją widoków sprzed zaśnięcia. miasto, w którym stawiałam pierwsze kroki, ma wprawdzie pogniecioną nieco mapę, ale to jest to miasto. targ leży na północ, nie na wschód od szkoły, park ma co najwyżej siedemset metrów długości, przejście go na skos zajmuje minutę, nie dobę, a w jeziorze nie mieszkają potwory. nie ma tu także wielkiego drewnianego wiaduktu, nie ma wieży w środku pola (jest tylko wieża ciśnień), a do szkoły wchodzi się po zwykłych, nie zaś - po szklanych, schodach. ale to jest to samo miasto.

ale słowa mi nie służyły. prosiłam kolejnych czytelników o opisanie tego, co udało im się zobaczyć, na podstawie mojego przekazu, i to nigdy nie był mój sen. pośrednictwo języka zabija dźwięk.

z drugiej strony - czy fotografii nie stworzono po to, by uwieczniać, mniej lub bardziej stylizując, ale jednak - prawdę? nie są więc moje zdjęcia tym, czym być powinny, są jakąś piekielną hybrydą, nipsemniwydrą, służą czemuś, co się nie mieści w granicach poznania i krytyki. a powinno.


ale budzi się we mnie rechot, przekorna, hultajska duma, że właśnie o totoTO! chodziło, i gdy otwieram ten plik - przed oczami staje mi nie miejsce, w którym postawiłam aparat, ale tamto. jeśli rozumiesz, czym jest tamto. jeśli tam byłeś.



Brak komentarzy: