5.02.2011

znowu wieje

Znów wiatr zmian.

Nakręcam zegarek, nie patrząc na cyfry. Zależy mi tylko na tykaniu; tykaniu, aż się obudzę; tykaniu, żeby zagłuszyć wycie.

Mieszkamy w domu, którego nikt nie wybudował i którego nikt nie odziedziczył; Jesteśmy tu na równo-nierównych prawach: równych, bo wszyscy z tej samej przyczyny, nierównych, bo przyczyną jest mój gust - wybredny - w kwestii ludzi; dom stoi pośrodku polany układającej się językiem w dół lasu. Na horyzoncie pienią się góry i wiadomo, że stamtąd właśnie wieje wieje wieje.

Wracamy z ogromnych zakupów i bardzo żałuję, że zapomniałam o latawcu.

- Zapomniałam o latawcu - mówię do ciebie. - Czy nie szkoda byłoby - kokietuję - taki wiatr zmarnować?

Kobiety zabierają się więc do pracy, uwijają się, łokciują się w kuchni, wyrabiają podroby na latawiec.

- Z mięsa - powątpiewam - latawiec nie pofrunie.

Idę do Ciebie jeszcze raz jak do wyroczni, to bezczelne, ale mówię:

- No weź.

Po czym zasypiam, zasypiam beztrosko i bezwiednie, jak najedzony osesek. Zdaje się, że rolą moją w tym świecie jest najadać się i wymagać. Cóż za uwsteczniająca dla ego pozycja.

Patrzę na zegarek z przerażeniem, ale ćś, ale spokojnie, ale jeszcze nie zaszło słońce. Za oknem, za które wyglądam, śmigają w ustalonej częstości rozpoznawane przeze mnie pary trzewików. Zbudowaliście.

Zbudowaliście latawiec, który nie powiewał na wietrze, ale napędzał machinę tuż nad naszym domem - karuzelę huśtawek, lin, trapezów; a wszystko z precyzyjną dokładnością. I wasze miny poważne, jak przystało na eksperyment. Marie Curie testują dzieciństwo. Wynik pozytywny. Margines błędu...

Brak komentarzy: