10.09.2011

pudełko i pustynia








Właściwie po tym wszystkim można by odnieść wrażenie, że nigdzie się znikąd nie ruszamy. Ruch i hałas są jedynie uprzejmością mózgu, któremu nas żal, że tak tkwimy w miejscu bezradnie i nic sobie nie użyjemy świata. Ale załóżmy, że gdzieś byłam i wracam. Drzwi ogłuszają mnie komunikatem ze zrzutu butelek: koniec drogi. Rejestruję tylko mocniejszy ruch powietrza na policzku i już pudełko wyciąga mnie za ramiona do środka. Lokomotywa bezszelestnie rusza, ciągnie za sobą ślepe wagoniki. Nie muszę przymykać oczu, jest ciemno i tylko latarnia w półśnie przyciąga robactwo, bo coś przecież musi je przyciągać. Słyszę ich irytację, przekupne pokrzykiwania, że na drodze do stopienia się z ostateczną jasnością stanęła im powieka lampy. Inżynierowie bywają jednak okrutni. Nic nie widać na odległość większą niż trzy metry i w całym tym kręgu tylko skoszona trawa, intensywniejsza, bezczelnie zielona, jedyna. Ja rozumiem ten krzyk. Trawę się kosi i zostawia na pastwę płowienia, obłędu z pragnienia i łaskotanie pracowitych myszy. Tak pachnie śmierć łąki.

Dokądś kuszą zasklepione gładko języki wystygłej lawy, mogłabym mieć koła i dać się im wywieźć w te krecie tunele, wiem, że się nigdy nie kończą. A gdy rano przyjdzie świt, księżycowi będzie wstyd, że on został, a gdzie ty? Tory - równoległe rysy na klapie fortepianu. Żebym nie zapomniała, że ktoś tu był przede mną i skąd w ogóle jestem. Trawę wypycha świerk. Po raz pierwszy uginają się kolana. Pociąg połknęła już gąbka lasu i jedyne dźwięki krążące wokół ucha to te nieszczęsne latawce tłukące o humanitaryzm, koniki polne przygrywające truchłu łąki i krew w moich żyłach. bardzo szorstki dźwięk. niebezpiecznie blisko.

dalej jest morwa, dalej są drzewa bez imion, ale z zapachami, trzeba by ich flakony nazywać drzewo 1, drzewo tysiąc czterdzieści trzy... za którymś przeciera się pudełku podszewka i coś tam świeci zza chmur, blade, wystraszone. Czemu owady nie lgną do księżyca?

Miękkie buty przyklejają się do asfaltu i bardziej już chyba słychać tarcie powietrza, idę, idę. Po raz drugi uginają się kolana pod wplątującymi się we włosy przejrzałymi śliwkami, strącam je, rozmaślają się na podeszwach. bardzo chcę widzieć i omijać. Mają to szczęście być fioletowe na zewnątrz i zielone od środka - ciekawe jak to jest być tak idealnym i umierać tak parszywie, ale cicho, cicho mal, to tylko owoce.

szczękam bramą, zgaszone światła nie poprowadzą mnie donikąd, za to ciągnie mnie ogromna dzika róża tuż pod gankiem, pamiętasz, jak ona obłędnie wygląda w październikowe poranki, gdy się kocha w trawie z mrówkami. i uginają się kolana po raz trzeci - w ciszy i ciemności chyba stoisz w oknie. czy to może zapach twoich białych włosów.

Brak komentarzy: