24.03.2009

gwizdek

mieszkamy wszyscy nad morzem. kolejną noc już mieszkamy. poprzedni raz mieszkaliśmy tu jakieś dwa miesiące temu. przez ten czas, pod moją nieobecność, zdążyliśmy dorosnąć i wybudować swoje miasto, które prowadzi nas wąskimi ulicami do domów przyjaciół i kochanków. od furtki widać tylko ścieżkę majaczącą przez zaniedbany, przerośnięty ogród, aż do miodowych okien, do których się garniemy jak pszczoły, jak ćmy do światła ciągniemy do nich.

Z ust wypływają nam całe potoki słów, całe morza aż po horyzont ciepła, niekrzepnącej lawy radości, która gdzieś na tarasach w cierpkim dymie mroku formuje się w amulety. Wieszamy je sobie nawzajem na szyi, po chwili każdy nosi już to piętno i zapalają nam się w oczach jakieś ułamki pewności, które podsycamy zbieranymi w trawie, na klęczkach, poziomkami, dojrzewającymi od naszych śmiechów gasnących na maszcie poranka.

Następnego dnia z białych puchowych kołder wyrywa nas wiadomość, że na całym brzegu ogarniającego miasto błękitu narysowano w nocy gorącą mazią kontur, granicę nie do przekroczenia. Biegamy chaotycznie pomiędzy wydmami, wyciągasz z kałuż za skrzydła martwe ptaki, które rozciągają się od grawitacji w makabryczne konary z piór, w groteskowe ułomki drzew z jakiejś tajemniczej wyspy, gdzie rośliny mają pazury i jesienią gubią lotki zamiast liści. Zaraz za czarną linią tych zgniłych śliwkowych konfitur srebrzy się jak ułożona na talerzyku łyżeczka kolonia ryb, odbijających swoim martwym blaskiem upiornie wesołe światło wiszącej nad nami latarni.

Nie mamy niczego do jedzenia. W moim domu z przemokłej tektury siadamy naprzeciwko siebie z Mamą i zaczynamy serię pytań bez odpowiedzi. Spod tapczanów wypełzają na środek czarne oślizgłe robale bez skorup, ścigające się pomiędzy naszymi bosymi stopami. Ponieważ z chwili na chwilę robi się ich coraz więcej, postanawiam je rozgniatać sukcesywnie - ale robalom zmieniają się pod wpływem narzędzi zbrodni tylko proporcje ciała - nienaturalnie powiększają im się głowy, którymi wciąż nawigują w sobie tylko znanym kierunku.

Idę do ciebie, bo wiem, że znajdziesz jakieś rozwiązanie. jesteś kompletnie pijany, leżysz w białej puchowej pościeli tak samo, jak zostawiłam cię nad ranem, śmiejesz się, a twoja radość wylatuje mewą aż do martwego brzegu przez otwarte na oścież okno. przyciągasz mnie do siebie i zaczyna się piekło argumentów, że przecież to wcale nie jest już żadne uczucie, że jesteśmy dla siebie tylko substytutem czegoś, czego nie potrafimy nawet nazwać, bo dawno zapomnieliśmy, co to było. ale że było - wiemy na pewno. Śni nam się to po nocach pod postacią złotego jabłka lub płochej sarny, czasem - wiatru świszczącego na drewnianym strychu.

i właśnie wtedy ona z hukiem otwiera drzwi.

musimy poważnie porozmawiać

wywlekam ją za te jej tlenione kudły za okno, w skwar, na piaskową patelnię, mrużymy oczy od żaru i nie mogę wypowiedzieć ani słowa, bo usta pękają mi jak nazbyt dojrzały strąk fasoli, pod jej stopy wysypują się komiczne zielone kulki bez znaczenia. po chwili, kiedy triumfalnie odchodzi, chichocząc z satysfakcją nad moją niemocą, nasiona chrzęszczą jej pod stopami jak niezawiniona nienawiść.

Brak komentarzy: